Niby postanowienia noworoczne to pierdoły i się ich nie
dotrzymuje, ale jakoś tak ostatnio krąży mi po głowie kilka pomysłów, które
może akurat, jeśli je odpowiednio rozpracuję, nadadzą się na noworoczne
postanowienia? Wiem, wcześnie jeszcze, ale aż do Sylwestra będę w Tokio i nawet
nie jestem pewna, gdzie będę w samego Sylwestra (niewykluczone, że w łóżku,
odsypiając podróż nocnym autobusem), więc tak sobie pomyślałam, że skoro mam
jakieś postanowienia mieć, to lepiej je mieć wcześniej niż wcale, nie?
Zasadniczo to wymyśliłam sobie, że zamiast ogólnych
postanowień na cały rok, które i tak upadną w przeciągu dwóch tygodni góra,
zrobić po jednym na każdy miesiąc nadchodzącego roku. W dodatku nie tyle
postanowienia, co plany albo wyzwania, postanowienia za bardzo skupiają się na
samym celu, a takie plany czy wyzwania uwzględniają też radochę z samego
dążenia do celu, więc może to pomoże sprawić, że nie porzucę ich w połowie
stycznia? Cóż, zobaczymy…
Styczeń: najpóźniej do
końca miesiąca skończyć czytać „1リットルの涙” (ichi rittoru no namida, pl.
litr łez) (ergo: przeczytać w całości pierwszą powieść po japońsku).
Luty: wytrzymać do końca
semestru (ergo: nie zarobić się na śmierć bezsensownymi zadaniami ani stresem z
powodu egzaminów, ale jednocześnie wszystko przynajmniej zdać).
Marzec: podróżować tyle,
ile fizycznie i finansowo będę w stanie (ergo: korzystać z ferii wiosennych)!
Kwiecień: przygotować się do
drugiego semestru w Kanazale tak, by zrobić to, co chcę i się nie zamęczyć
zbędnymi pierdołami (ergo: zależnie od planu lekcji, ustawić sobie jak najmniej
zajęć, z góry wiedzieć, które, kiedy i jak najwygodniej opuścić i mieć już plan, co i kiedy w sprawie licencjatu).
Maj: w zależności od
tego, jak wypadnie wolne z okazji Golden Weeka, odbyć jakąś zacną podróż (ergo:
pamiętać, że czas płynie zbyt szybko, by siedzieć na dupie).
Czerwiec: wziąć udział w
Hyakumangoku Matsuri i, jeśli wcześniej się nie uda, wypożyczyć kimono (ergo:
móc powiedzieć, że brało się udział w prawdziwym japońskim festiwalu
przynajmniej raz i celebrować tak tradycyjnie, jak to tylko możliwe).
Lipiec: pójść na plażę, jak
się uda, to nawet w czerwcu, ale w lipcu koniecznie (ergo: przypomnieć sobie o
czymś takim jak relaks i skorzystać z wakacyjnej atmosfery chociaż raz).
Sierpień: oddać, a później
przedstawić boską pracę licencjacką (ergo: zero obijania się przy licencjacie i poświęceniu mu maksymalną ilość uwagi dla maksymalnego efektu, coby później w Oksfordzie mieć choć odrobinę luźniej).
Wrzesień: nie pozwolić, by
ominął mnie kolejny WetSpot i ruszyć z Szamanem do Szkocji (ergo: nie wydać tak
zupełnie wszystkich pieniędzy w Japonii).
Październik: nie dać się
zaskoczyć ostatniemu rokowi studiów (ergo: mieć gotowy boski licencjat i wiedzieć, na
czym trzeba się będzie skupić, żeby ładnie zdać studia bez przesadnego stresu).
Listopad: wziąć udział w
NaNoWriMo po raz drugi (ergo: trzeba będzie mieć w głowie jakiś pomysł do tego
stopnia, by nie pisać zupełnie w ciemno).
Grudzień: pojechać do
Finlandii przynajmniej na weekend (ergo: poczuć magię Świąt w kraju samego
Gwiazdora).
Chyba jeszcze nigdy tak nie miałam. Zawsze, jak tylko
pojawią się pierwsze dekoracje świąteczne, a radio zacznie grać „Last Christmas”
– czyli przynajmniej w połowie listopada – dopada mnie świąteczny nastrój i to
w taki bardzo dziecięcy sposób, że ojej, jak ładnie, jaki świat jest śliczny i
aż się chce wierzyć w Gwiazdora.
A teraz? Nic. Pomimo iż świąteczne dekoracje zdecydowanie
są w Japonii obecne, jak nie choinki, to kartki, a jak nie kartki, to
kalendarze adwentowe czy inne czekoladki. Zero reakcji.
Zaniepokojona, że coś jest nie tak, uciekłam się do
muzyki i puściłam sobie – sama, bo nie słucham w Japonii radia, a w kampusowym
sklepiku nie puszczają muzyki – wspomniane już „Last Christmas”. Nadal nic.
Dopiero kiedy wyciągnęłam broń ostateczną – „Christmas
Time [Mistletoe and Wine]” Sir Cliffa Richarda – i nadal nic mnie wzięło,
zrozumiałam, że nadszedł przypadek beznadziejmy. Zero chęci słuchania innych
świątecznych piosenek, zero tęsknoty za świąteczną reklamą Coca-Coli, zero
ochoty na dekorowanie choinki czy prezenty, nawet ziarenka tej dziecinnej
radości, że nadchodzi najśliczniejszy okres w całym roku, kiedy świat na moment
robi się przyjemniejszym miejscem. Jeśli Sir Cliff nie działa w tak poważnym
przypadku, a Sir Cliff działa na miliony ludzi od lat pięćdziesiątych, to nic
już nie pomoże.
Ale dla Was, którzy jeszcze macie nadzieję, załączam Sir
Cliffa, pocieszcie mnie, że to nie świat się zepsuł, tylko Japonia i ja w niej
nie dobrałyśmy się, jeśli chodzi o świąteczną atmosferę.
To dopiero drugi
dzień, a mnie projekt NaNoWriMo już zaskakująco dobrze robi. Pomijając już
fakt, że póki co daję radę się wyrobić z wyliczoną mi przez stronę dzienną
średnią (warto zaznaczyć zwrot „póki co”, nie kłamali, gdy ostrzegali mnie, że
mój kurs w Japonii jest intensywny i „very busy”), to wrócił mi entuzjazm z
pisania. Chyba ostatni raz tak się emocjonowałam tym, co piszę, i z taką
niecierpliwością pisałam, byleby dojść do ulubionych przeze mnie momentów na
samym początku pisania „Sukcesji”, w pierwszej części, kiedy jeszcze były tam
jakieś momenty radości i beztroski.
Co więcej,
pisanie romansidła to jedno – ale kiedy próbowałam w końcu zasnąć (co okazało
się trudniejsze, niż przypuszczałam, entuzjazm wywołany pisarskimi endorfinami
skutecznie mi to uniemożliwiał), to wpadłam na pomysł, jak poprawić zakończenie
wspomnianej już „Sukcesji”. Chyba wreszcie mija mi zmęczenie tą powieścią, a
także pozapominałam już całkiem sporo z treści (szczegóły, ale całkiem istotne).
Jeszcze trochę i będę gotowa, by się zabrać za poprawki. Poczekam jednak na te
ostatnie oceny, zanim się zabiorę za prace. Z kilku powodów: 1. teraz jest
NaNoWriMo i nie zamierzam „przegrać”; 2. poczekam na te ostatnie oceny, wierzę,
że oprócz paru słów motywacji otrzymam też od oceniających jeszcze parę
szczegółów a propos tego, jak można by „Sukcesję” poprawić (a może po prostu
coś co powiedzą zainspiruje mnie jeszcze trochę); 3. kiedy otrzymam ostatnie
oceny, zamknę bloga i nie będzie już do wglądu publicznego (bez obaw, Czytelnicy
byli i obecni, dla Was zawsze znajdzie się opcja udostępnienia wglądu czy plik
Worda gotowy do wysyłki mailem), żebym mogła się w pełni skupić na poprawkach.
Tymczasem
trzymajcie, proszę, kciuki, żeby ten entuzjazm się utrzymał i żeby udało mi się
podołać wyzwaniu napisania 50 tysięcy słów w miesiąc. Wszelkie wsparcie,
metaforyczne kopy w tyłek czy przekupstwa słodyczami/jabłkową Lipton Ice Tea
jak najbardziej mile widziane – nagrodą dla Was jest możliwość ekskluzywnego
przedpremierowego pokazu owego dzieła, gdy zostanie już ukończone. ;D
Hm, tak się
pochwaliłam tym powrotem Wena, a tu ledwo on wrócił, mnie się zwaliło na głowę
pół świata. Od tamtego czasu (łał, to serio zaraz będą dwa miesiące?!) nie
ruszyłam zbyt wiele naprzód, choć nie mogę też powiedzieć, jakobym stała cały
czas w miejscu. Cóż jednak mi było począć, pakowanie, wiza, wyjazdy i inne
takie zabrały mi większość czasu, a przez resztę marzyłam tylko, żeby wypocząć
i się choć trochę odstresować.
Ale chyba
znalazłam sposób, by temu zapobiec. Co roku w listopadzie organizowana jest
akcja pt. National Novel Writing Month, w skrócie NaNoWriMo. Zasady są
prościutkie: napisać powieść (50tyś słów objętości) w przeciągu jednego
miesiąca – a portal obiecuje wspierać człowieka codziennymi mailami ze
wskazówkami, motywacyjnymi przemowami i czym tam jeszcze. Już się zapisałam i
staram się troszkę ogarnąć październik na tyle, by pierwszego listopada móc
zacząć (kontynuować) pisać.
Mam tylko
nadzieję, że uda mi się tak zorganizować czas, by udało mi się to romansidło
skończyć. Jakoś nie napawam optymizmem co do tego, że atrakcji życia na
obczyźnie oraz studenckie obowiązki zelżeją, skoro już mnie ostrzeżono, iż
jestem na najintensywniejszym programie ze wszystkich oferowanych. Nie ma
jednak rzeczy niemożliwych, a naprawdę nie chciałabym, by to romansidło
skończyło jak „Sukcesja”, tj. pisane przez trzy lata, w którym to czasie
zdążyłabym się dziełem zmęczyć i je znienawidzić, by ostatecznie tylko żyć
myślą, by je skończyć, jakości nie poświęcając zbyt wiele myśli. No ale „Sukcesja”
nie należała do radosnych tworów, takimi łatwiej się zmęczyć, zwłaszcza mnie,
która poza „Sukcesją” nie napisała niczego aż tak poważnego i tak, cóż,
dołującego w pewnym momencie. Jasne, mam na koncie romansidła bez happy endu
(konkretniej siedem), ale pisane były, łoho!, wieki temu, gdy miałam lat naście
i zapał prawdziwie zdeterminowanej aktoreczki – wtedy potrafiłam przysiąść po
obiedzie i siedzieć do późna w nocy, ale przed pójściem spać dzieło było skończone
(autoreczkowych rozmiarów, ma się rozumieć).
Tak czy inaczej,
trzymajmy kciuki, że zorganizowanie zwycięży i tym razem, to będę się mogła
gotowym tworem dzielić jeszcze w tym roku. :D
Kto by się spodziewał, że tygodniowy wypad do Oksfordu
(ostatni i wciąż w toku, wyprowadzam się z domu, który wynajmowałam przez
ostatni rok) zaowocuje w coś więcej niż tylko zwrot depozytu.
Powrócił do mnie Wen. Co prawda jeszcze nie w formie „palce
do klawiatury i piszemy”, ale myślę, że to już niedługo, na razie czułabym się
winna, że tu sobie piszę, podczas gdy powinnam sprzątać. Ale nieważne w jakiej
formie, ważne, że Wen jest, bo coś długo był na wakacjach i powracał tylko na
naprawdę krótkie chwile, kiedy dawałam radę napisać drabble’a lub po prostu coś
króciutkiego. Na poprawianie „Sukcesji” nadal nie mam specjalnie ochoty (ani
nie czuję się gotowa, chyba jeszcze za dużo pamiętam i nie spojrzę na to aż tak
świeżym okiem), podczas gdy pomysł na część drugą wciąż jest niekompletny, a
mnie ostatnimi czasy aż bolał brak Wena i brak jakiejkolwiek historii do
napisania.
Drogie Jeszcze-Moje Łóżko w Oksfordzie, nie wiem, co
takiego w sobie masz, ale dziękuję Ci ślicznie za inspirujący sen, bez niego
Wen pewnie by nie wrócił! I za to, że teraz postawiłam przed sobą wyzwanie, też
dziękuję. Powinno być fajnie zagłębiać się w tony historycznego riserczu
(początki XX wieku, how exciting!), żeby nie spieprzyć pomysłu. No i ile można
się chować za pseudohistorycznymi realiami fantasy, tyle lat już byłam za
leniwa, żeby wyszperać potrzebne mi informacje i się dostosować, zamiast
przekręcać własną wiedzę, byleby pasowało do mojej wizji, że napisanie w końcu
czegoś prawdziwie historycznego (nawet jeśli nieskomplikowanego
romansiku-slasz-obyczajówki) będzie świetnym przełomem w mojej „karierze”. ^^
Dobra, tak siętylko przyszłam pochwalić, wracam do
sprzątania chałupy (a kto jeszcze nie wie: sprzątanie świetnie się nadaje do
myślenia o tym, co napisać i jak, w końcu sama Agatha Christie powiedziała, że
najwięcej pomysłów na kryminały miała w trakcie zmywania naczyń!), szybkie
zakupy, a wieczorem dam Wenowi trochę ujścia. Ha, ciekawe, jak to wszystko
pójdzie! ^^
Uwielbiam
fantastykę. Praktycznie się na niej wychowałam: „Powrót Jedi” jako mój pierwszy
film, dziesiątki książek fantasy na koncie, rosnąca miłość do książek sci-fi, swego
czasu mój dysk przechowywał całkiem sporą kolekcję grafik Luisa Royo i Chrisa
Achilleosa, staram się nie przepuszczać przynajmniej tych co większych filmów z
gatunku, a w tej czy innej formie (powieści lub opowiadania, filmy lub seriale,
grafiki lub obrazy, soundtracki lub muzyka popularna) miałam styczność z chyba
każdym podgatunkiem i fantasy, i sci-fi, i horroru.
A jednak jeśli
się nad tym zastanowię, to tylko na pytanie o ulubioną książkę wymieniłabym coś
z fantastyki, bo „Mgły Avalonu” Marion Zimmer-Bradley. Z filmami bywa różnie,
podobnie jak z muzyką, oglądam i słucham niemal wszystkiego (za wyjątkiem
horrorów), a przy obrazach mam pewną słabość do Vincenta van Gogha oraz
wszelkich pin-upów. Zaś z serialami… Naprawdę bardzo lubię i „Grę o tron”, i „Firefly”,
i „Doctora Who”, i „Po tamtej stronie”, i „Z archiwum X”, parę innych też
zdarza mi się obejrzeć, chociaż już im aż tak nie fanuję. Jednak jeśli miałabym
wymienić ulubione, te najbardziej ukochane seriale, tytuły, tak naprawdę, są
tylko dwa: „Dynastia Tudorów” oraz „The Newsroom”. Ostatnio zaś z coraz
większym naciskiem na to drugie.
To nie będzie
recenzja, jestem teraz za bardzo pod wpływem emocji po obejrzeniu drugiego
odcinka drugiego sezonu, by stworzyć coś przypominającego recenzję. Chociaż
jeśli ktokolwiek szuka czegoś do obejrzenia, czegoś dynamicznego i szczerego,
ale nie szczerością plujących sarkazmem i nieco zgorzkniałych facetów, ale
szczerością prostą, życiową, pod tytułem „tak właśnie jest”, to nie wiem, czy
znajdzie coś lepszego. Tyle z recenzji, polecam ten serial całym sercem. Reszta
to będą moje zachwyty i dumania mniej lub bardziej związane z tematem.
Wiecie, dlaczego
nienawidzę horrorów? Ponieważ nie widzę sensu w byciu odbiorcą czegoś, czego
celem jest wywołanie we mnie strachu. I nie chodzi o to, że się boję czy coś.
Nie wierzę w zombie ani jakąkolwiek zombie apokalipsę, wampiry to dla mnie
gatunek nietoperzy w Ameryce Środkowej i Południowej, a wilkołaki to tylko
część europejskiego folkloru. Nie boję się tych stworzeń, bo wiem, że nie
istnieją, a to że łatwo mnie wystraszyć (proszę zanotować różnicę pomiędzy „wystraszeniem”
a „wywoływaniem strachu”) to zupełnie osobna historia. Wystarczy dobrze wyczuć
moment, to przelatująca mucha sprawi, że podskoczę wystraszona.
Jaki to ma związek
z „The Newsroom”? Ano taki, że ten serial idealnie obrazuje kolejny argument,
dla którego nienawidzę horrorów: po co mam z własnej, nieprzymuszonej woli
sięgać po coś, czego jedynym celem jest wywołanie we mnie strachu, skoro świat,
w którym żyjemy, jest wystarczająco przerażający? Nie jestem nieustraszona, nie
jestem osobą bez strachu. Wiele rzeczy przeraża mnie do tego stopnia, że
oblewam się zimnym potem i zamieram jak sparaliżowana. Ale to nie są łapiące
mnie za kostkę duchy czy dobijające się przez okno umarlaki z tępym wyrazem na
gębie, którym odpadają gnijące kończyny. Przeraża mnie, że w ludzkiej historii
trudno o choćby chwilę, w której nie byłoby jakiegokolwiek konfliktu w dowolnym
miejscu na świecie. Przeraża mnie, że ukrywa się istnienie leków mogących
ocalić tysiące, setki tysięcy nawet, ponieważ działałoby to na niekorzyść koncernów
farmaceutycznych. Przeraża mnie, że są na świecie miejsca, w których zwyczajnie
bycie sobą – kobietą z poglądami czy homoseksualistą, to już osobna sprawa, kim
– jest powodem do agresji, do przemocy, do braku sprawiedliwości i niesłusznych
kar, w dodatku często w miejscach, które wcale nie przychodzą nam do głowy jako
przykłady w pierwszej kolejności. I jeszcze wiele innych rzeczy mnie przeraża.
A „The Newsroom” genialnie pokazuje, że nie trzeba oglądać na szklanym ekranie
żadnych wybryków natury – wystarczy włączyć wiadomości, w dowolnym formacie.
Jednocześnie,
żeby nie było, chociaż ta okropna strona naszego świata zdecydowanie makes better news, jak by to powiedzieli
nasi anglojęzyczni bracia, jest w tym serialu tyle pozytywnej energii, która to
zrównoważa, że nieważne, czy wstrzymuję oddech czy płaczę, nieważne, jak się
odcinek skończy, ja i tak kończę oglądać z uśmiechem na twarzy, przepełniona
właśnie pozytywnymi uczuciami oraz energią. Czasem przychodzi to nawet w formie
wiadomości relacjonowanych przez bohaterów serialu – ale o wiele częściej
pojawia się za kulisami, dosłownie i w przenośni. Bo jak tu nie chcieć działać,
kiedy w serialowym studiu nie ma spokojnych chwil, kiedy cały czas tam buzuje
energią i gotowością do działania, wszyscy mają świat na wyciągnięcie dłoni,
przyglądają mu się ze wszystkich stron, poszukują jego sekretów, po czym
wyciągają je na światło dzienne w postaci wieczornych wiadomości? Jak tu nie
czuć pozytywnej energii, kiedy całej ekipie uda się znaleźć wiarygodne źródło,
by pokazać ogromnej masie szarych obywateli, że karmiono ich kłamstwami,
przekazać im kawałek prawdy lub, o wiele częściej, zmusić ich do zobaczenia
drugiej strony, którą się tak często ignoruje? I, przede wszystkim, jak tu nie
kibicować im wszystkim, całej ekipie, bez względu na jakiekolwiek osobiste
sympatie (bo jasne, że każdy widz ma faworytów), skoro nie ma tam postaci
sztucznej czy nierealistycznej, skoro wszyscy są ludźmi z krwi i kości, ale ta
ich ludzkość, ze wszystkimi wadami w komplecie, czyni ich bliższymi nam?
Powiem Wam też o
pewnym ciekawym teście dotyczącym wszelkich utworów fikcyjnych, o którym się
dowiedziałam całkiem niedawno, a który również pokazuje, jak świetny jest „The
Newsroom”. Chodzi tu o tak zwany Bechdel Test, od nazwiska Amerykanki, Alison
Bechdel, która rysowała komiksy. Test opiera się na trzech prostych kryteriach:
1. Utwór musi
posiadać przynajmniej dwie kobiety,
2. które
rozmawiają ze sobą
3. o czymś
jeszcze poza mężczyzną.
Proste? A teraz
zastanówcie się sami, ile wymienicie filmów/seriali (bo książek z pewnością
wiele), który spełniłby te trzy proste kryteria. Co gorsza, większość z
filmów/seriali, które są o kobietach
lub nawet dla kobiet kompletnie ten
test oblewa! Sama muszę się troszkę wysilić, aby przypomnieć sobie o filmach,
które na pewno by ten test zdały. „Zaplątani”, „Merida Waleczna”, „Wyznania
gejszy”, „Mgły Avalonu”, „Whip It”… i na teraz się wyczerpałam.
Tak, „The
Newsroom” nie tylko zdaje Bechdel Test, ale też zdaje śpiewająco! Postaci
kobiece równoważą ilością męskie: Mackenzie w opozycji do Willa, Sloan w
opozycji do Dona, Maggie przeciwko Jimowi, Leona przeciwko Charliemu, Kendra w
zestawieniu z Nealem… Jasne, nie ma unikania rozmów o facetach czy związkach
ogólnie, ale takie przypadki można w serialu bardzo szybko wyliczyć. Przez
większość czasu rozmowy między kobietami toczą się na naprawdę poważne tematy,
od konkretnych wydarzeń w kraju i na świecie, aż po dyskusje dotyczące
profesjonalizmu wiadomości, które tworzą. Moją idolką w tym względzie (i nie
tylko) jest wspomniana już Sloan Sabbith, grana przez Olivię Munn, która
posiada doktorat z ekonomii, własny program na temat spraw gospodarczych,
kosmiczne pokłady energii oraz pasji zarówno do spraw związanych z ekonomią,
jak i innych, a która przy okazji mówi płynnie po japońsku (aktorka zresztą
też). Jasne, Mackenzie jako producent całego programu też jest świetna, stawia
na swoim, wie, czego chce i oczekuje najlepszego, ale jednak Sloan ma w sobie
to coś – chyba wewnętrznego nerda – co do mnie przemawia. Jednak kogokolwiek z
żeńskich postaci z „The Newsroom” byśmy nie wzięli, nie moglibyśmy o żadnej
powiedzieć, że jest głupia (co najwyżej w tym uczuciowym sensie). To
inteligentne i zdeterminowane kobiety, właśnie takie, które chce się naśladować
i których osobiście chciałabym widzieć w serialach (i filmach) więcej. Zwłaszcza,
jeśli będą na dodatek stały po górnolotnie brzmiącej stronie dobra (tu
odniesienie do Cersei Lannister, którą udusiłabym gołymi rękami, gdybym mogła,
mimo że inteligencji jej nie odmówię).
A jeśli
ktokolwiek wytrwał aż tutaj, do samego końca, w dodatku czuje się na siłach ze
swoim angielskim, to nic nie „sprzeda” tego serialu lepiej, od fragmentu jego
początkowej sceny, w której główny bohater odpowiada na pytanie pt. dlaczego
Ameryka jest najlepszym krajem na świecie. Enjoy!
Niby wakacje są,
za kilka dni to będą nawet oficjalnie od miesiąca, choć nieoficjalnie to już
ponad miesiąc… ale jakoś nie czuję się zbytnio wakacyjnie. Jasne, fajnie jest
nie musieć się przejmować godziną, o której wypada pójść spać, lecz już
powiedzenie, że nie mam aż tylu obowiązków jakoś nie przechodzi mi przez gardło
ani palce tak łatwo.
Bo co ja takiego
wakacyjnego, poza graniem w Obliviona, zrobiłam? Ostatni tydzień, nawet trochę
więcej, było ganianiem za sprawami, które trzeba załatwić w związku z Japonią:
wszelkie przelewy i wyciągi z banku, robienie zdjęć, skanowanie paszportów, wypisywanie
form, potem czytanie kolejnego maila z kolejnymi informacjami do przetrawienia
i następne decyzje do podjęcia (teraz lub trochę później). W związku z tym
zwiększyła się trochę presja, aby znaleźć jakąś pracę – więc znowu,
poprawianie, sprawdzanie i drukowanie CV, wizyty oraz telefony po agencjach
pośrednictwa pracy, łażenie po mieście i odpowiadanie na wszelkie kartki na
witrynach czy odręcznie napisane ulotki, logowanie się na najróżniejszych
stronach i przeszukiwanie przynajmniej takiej samej liczby takowych,
podpytywanie znajomych, ktokolwiek widział, ktokolwiek wie. Plusem tej strony
jest to, że być może (z dużym naciskiem na być może, bo nadal nic nie wiadomo)
koleżanka załatwiła mi pracę tłumacza dla Active Gaming Media, firmy z Osaki
zajmującej się tłumaczeniem gier komputerowych. Wypisałam aplikację, zrobiłam
test, teraz czekam tylko na werdykt – a że mogę to robić niemal z dowolnego
miejsca na świecie, to mogłabym tłumaczyć i z domu w Bradford, i z Kanazawy. No
ale to nadal nie jest wiadome, więc nie chcę niczego zapeszać.
Do powyższych
gigantów dochodzą też obowiązki, które nałożyłam na siebie dobrowolnie, między
innymi Proliteracja, którą traktuję bardzo poważnie (ale która też sprawia mi
mnóstwo frajdy, więc staram się nie narzekać aż tak bardzo), ale jednak głównie
Internety, tj. ocenialnia i Katalog, gdzie zaczynam dostawać świra, bo
praktycznie działam sama (jedna osoba się ocknęła parę dni temu, więc chociaż
coś, ale nadal).
Więc co ja z
tych wakacji mam? Pogodę. To trzeba przyznać, pogoda jest ostatnio tak
nieangielska, że chociaż nie lubię upałów i przez większość dnia zdycham,
zwłaszcza jeśli muszę gdzieś iść w słońcu, to staram się tym słońcem i tymi
upałami cieszyć. Dziś są, prognoza twierdzi, że jeszcze trochę pobędą, ale kto
wie, ile to w sumie potrwa? Cieszmy się słońcem w Yorkshire, tak szybko
odchodzi…
A tak to nie
czuję, jakbym coś z tych wakacji miała. W sumie gdyby nie godziny, o których
wstaję i kładę się spać, to równie dobrze mógłby być rok szkolny, mam wrażenie,
jakbym robiła mniej więcej tyle samo, choć na pewno różnych rzeczy. Zabierze
mnie ktoś ze sobą na jakiś wyjazd? Nie musi być daleko ani egzotycznie, byle w
dobrym towarzystwie i byle nie był to dom.
W międzyczasie
zaś spróbuję wywołać jakiś bardziej wakacyjny nastrój co radośniejszymi
piosenkami.
Decyzja przyszła
wczoraj: miejsce w Kanazale mam, ale rządowego stypendium mi nie przyznali.
Trochę (ykhm, trochę dużo) stresu, mnóstwo kombinowania i rozmów z rodzicami
oraz znajomymi – i dziś klamka zapadła. Jadę do Kanazawy. Pieniądze, jak to
pieniądze, jakoś się znajdą, a w sumie to i tak liczy się tylko tyle, aby
starczyło na przelot i początek, bo później będzie można znaleźć jakąś pracę na
pół etatu (może mnie przyjmą do kociej kawiarenki? *.*).
I chociaż z
pieniędzmi zawsze się jakiś stres wiąże, to odkąd postanowiłam, że jadę, jakoś
lżej mi na sercu i nie ma tych nerwów aż tyle, co wcześniej. Teraz czeka mnie
tylko to jakże ważne zadanie wymyślenia jakiegoś sensownego i relatywnie
łatwego do zapamiętania adresu dla bloga z podróży. Wiem, nie ma to jak
priorytety.
Ach, no i póki
jeszcze jakieś drobne mi się w portfelu ostały, kupię sobie kilka zdrapek albo
chociaż los na loterię, a nuż się uda? :)
Z sercem
lżejszym o całe tony i pierwszym uśmiechem od dawna pozdrawiam Was ciepło,
I to całkiem
dosłownie. Chyba tylko cud (albo Czalendź 1 metr) powstrzymuje mnie przed
wyrwaniem sobie z głowy wszystkich włosów – bo jakoś nigdy nie ciągnęło mnie do
obgryzania paznokci, a teraz, kiedy jestem w trakcie prostowania zębów, nie
jestem fizycznie w stanie czegokolwiek ugryźć ani nawet czegokolwiek porządnie
w zęby chwycić.
Wpierw miało
być, że się dowiem, co w końcu z tą Japonią, w czerwcu. No ale czerwiec, jak
widać, się kończy, a tu nadal zero wieści. Parę dni (ekhm, nocy) temu, kiedy
stres i niepewność sprawiły, że koniecznie musiałam sprawdzić jeszcze raz,
dowiedziałam się, że to wcale nie miał być czerwiec, tylko lipiec. Nosz kurwa!
Nie dość, że cały miesiąc się niepotrzebnie denerwowałam, to: a) nadal nie ma
żadnej konkretnej daty, tylko miesiąc (szczęście, że chociaż tego roku); b) z
czego wynika potencjalny kolejny miesiąc wypełniony stresem i niepewnością; i
c) oficjalnie będę ostatnią osobą z mojego roku, która się dowie, co w końcu
robi (wszyscy inni z bodajże jednym wyjątkiem, którego nawet nie jestem pewna,
już podostawali odpowiedzi i od uniwerków, i w sprawie stypendiów).
Jeśli mam być
szczera, to czasami tak się tym wszystkim przejmuję i niepokoję, że aż mam
ochotę płakać. Póki co jeszcze do tego nie doszło, zawsze w porę rozpraszam
czymś swoją uwagę, ale powoli i to przestaje działać: Oblivion, w którego teraz
gram, wciąga mnie ciut mniej, na oglądaniu czegokolwiek nie mogę się skupić, a
najbardziej wciągające książki/opowiadania za szybko się kończą.
Cóż, chyba
jedyna dobra rzecz, jaka z tego wyszła, to że wzięłam zadek w troki i
postanowiłam aktywnie pilnować, aby
moja znajomość japońskiego nie spadła przez wakacje do zera, jak to zazwyczaj
bywa. Normalnie w trakcie ferii unikam czegokolwiek, co ma jakikolwiek związek
z Japonią, bo zwyczajnie muszę odsapnąć psychicznie po intensywnej dawce, jaką
dostaję w Oksfordzie, ale teraz i semestr był jakiś taki luźniejszy, i, jeśli w
końcu do tej Kanazawy pojadę, nie chciałabym wylądować w zbyt niskiej grupie
językowej. Więc wgrałam na telefon Anki i póki co sumiennie odrabiam moje 20
kanji dziennie. A na dodatek zdjęłam z półki zakupione dwa lata temu mangi
(pierwszy tom „Dragon Balla” oraz pierwszy tom „Jina”) i czytam przynajmniej
rozdział dziennie – na razie tylko „Dragon Balla”, ale już tyle wystarcza, żeby
dodać mi trochę wiary w siebie, bo naprawdę rzadko trafia się coś, czego
faktycznie w ogóle bym nie rozumiała. Pewnie z „Jinem” nie pójdzie tak łatwo,
bo w końcu manga dla młodszych chłopców, a manga dla starszych odbiorców, w
dodatku o lekarzu, pewnie aż taka prosta nie będzie, ale kontakt z językiem
trzeba mieć.
Najgorzej
będzie, jak mi się skończą rozpraszacze albo jak obecne kompletnie przestaną
działać. Wtedy tylko siły wyższe będą wiedziały, co nastąpi – osobiście stawiam
na absolutne szaleństwo, takie że bez wciśnięcia mnie w kaftan bezpieczeństwa
nikt nie da rady niczego zdziałać. Póki co jednak, bądźmy dobrej myśli, że
Kanazawa i japońskie Ministerstwo Edukacji odezwą się w tym lipcu jak
najszybciej (i żeby dali mi to stypendium, mwahaha), bo, niestety, im więcej
czasu mija, tym bardziej się na ten wyjazd nastawiam i wiem, że jeśli miałoby
nie wyjść, to byłabym szczerze załamana.
No patrzcie, a
jeszcze rok temu o tej samej porze wcale nie chciałam tam jechać…
Okej, nerdem to
ja jestem przez zdecydowaną większość przytomnego czasu (nie wiem, czy we śnie
też aktywnie nerduję, bo sny rzadko pamiętam, a jak już, to są to naprawdę
pokręcone dziwactwa), ale ostatnio jakby obudził się we mnie trochę bardziej,
jakby wyszedł ze swojej norki i stwierdził, że nie chce tylko być, ale chce też
robić. Do tej pory trochę się zasiedział przy książkach i filmach, ale teraz mu
mało.
I tak sobie
siedzę, słuchając w kółko motywu przewodniego z „Morrowind”, wertuję eBaya w
poszukiwaniu taniego zestawu startowego D&D (nowy lub używany, wszystko
jedno, nawet brak kostek mi nie przeszkadza, to łatwo dokupić osobno),
sprawdzam, czy gdzieś niedaleko jakieś sklepy czy inne miejsca oferują mniej
lub bardziej regularne wieczory, kiedy można przyjść i w D&D pograć,
myślami to już jestem w domu i kombinuję, jak by tu szybko wbić się kilka leżeli
wyżej w „Oblivionie”, aby w wakacje zdążyć i skończyć „Obliviona”, i
przynajmniej zacząć (chociaż najlepiej także skończyć) „Morrowind”, chociaż
przyznaję, że jednocześnie trochę mi tęskno do „Skyrima”, którego wielbię… A
kiedy nie skupiam się na grach, to dochodzę do wniosku, że tworzenie epickich
strojów do cosplaya byłoby o niebo łatwiejsze, gdybym umiała szyć, co i tak
widnieje na mojej liście rzeczy do zrobienia (szycie się przydaje zawsze, czy
to do kostiumów, czy to jak sklepy zawodzą, czy to jak w ukochanej bluzce puści
szew czy cuś). Na dodatek wreszcie znalazłam sobie kolegę, który wie coś o komiksach
(bo i czyta, i pracował kiedyś w sklepie z komiksami), a na dodatek już mnie
dobrze wprowadził w mojego ukochanego Batmana (okej, Luke Skywalker może i był
moją pierwszą miłością w życiu, ale szmaciany Batman był moim dzieckiem,
spytajcie moich rodziców ;D), więc mam już pierwsze tropy, wiem, czym podążać,
a jak zabłądzę, to wiem, kogo pytać o dalsze wskazówki. Wszystko to w trakcie
intensywnego trzepania „Doctora Who”, za którego wreszcie się wzięłam, po
dobrych kilku latach mówienia sobie, że muszę przynajmniej spróbować – w jakieś
dwa tygodnie przerobiłam cztery pierwsze sezony, ale potem albo się zmęczyłam,
albo nauka mnie dogoniła, bo minęły kolejne dwa tygodnie, a ja dopiero co
dobijam do końca szóstego.
Taaak, mój nerd
zdecydowanie chce wyjść trochę bardziej na światło dzienne. Metaforycznie, of
kors, chociaż nie opalam się z różnych powodów, nie tylko dlatego że nerdom
bardziej do twarzy z bladością. :P Semestr się skończy dokładnie za tydzień, mnie
dodatkowo złapał łut szczęścia i skończyły mi się wszystkie zajęcia poza
jednymi, więc łuhu, laba i szaleństwo, to mogę spędzić trochę z tego wolnego
czasu nie tylko na oglądaniu dalszych przygód Doktora, ale też na kminieniu,
jak by tu sobie zorganizować nerdowskie rozrywki w te wakacje.
To znaczy, mam
nadzieję, że jakieś się zorganizować uda, bo też jednocześnie myślę o
znalezieniu jakiejś pracy na lato (tu wyobraźcie sobie śmiech mojej Mamy i „tylko
trochę” kpiące „znowu?” -.-). Nawet jeśli do Japonii nie pojadę, co mam
nadzieję jednak nie nastąpi, pieniądze łatwiej odchodzą, niż przychodzą, o czym
trochę boleśnie przekonałam się w zeszłe lato. Problem jest jedynie taki, że w
okolicy albo poszukują ludzi z odpowiednimi kwalifikacjami, głównie
informatycznymi, których nie mam, albo do zawodów, do których się nie nadaję
(głównie marketing – a z moimi anty-zdolnościami społecznymi, ogólną niechęcią
do ludzi oraz tym, że nie lubię się innym narzucać ani zmuszać ich do kupowania
czegoś, czego pewnie nie potrzebują, to raczej nie widzę się na tym polu), albo
wymagają doświadczenia (stare, ale jare, jak widać). Moją nadzieją są lokalna
prasa oraz ogłoszenia, które nie dotarły na duże strony, jak te rządowe czy
typu Gumtree. Jeśli to zawiedzie… Cóż, nie wiem, co zrobię. I tak nie planuję
żadnych wyjazdów poza krótkim do Oksfordu (aby się wyprowadzić z chałupy) i
krótkim na wesele do Polszy, ale nawet bez wyjazdów łatwiej pieniądze wydawać,
niż zarabiać: a to wycieczka do kina (czemu, ach!, czemu właśnie w to lato do
kina wchodzi tyle filmów, które absolutnie muszę obejrzeć?!), a to wypad gdzieś
tam (niedaleko mnie jest co miesiąc najlepsze szoł burleski, jakie dotąd miałam
okazję zobaczyć, z tym że koszt biletu, potem drink lub dwa oraz koszty dojazdu
się kumulują), a to jakaś inna pierdoła czy też „pierdoła”. No i dopóki się nie
wyprowadzę, to czynsz za chałupę w Oksfordzie nadal będzie szedł, a pod koniec
tego całego bajzlu trza będzie wyrównać wszystkie rachunki, więc kolejny powód,
by szukać jakiejś pracy, choćby i w głupim Tesco, ale coby się nie musieć
martwić, jak to będzie, ani nie musieć od rodziców na wszystko żebrać.
Cóż, drogi
obudzony nerdzie, lepiej trzymaj kciuki, żeby gdzieś w Bradford lub okolicach
znalazła się jaka robota, to wtedy masz większe szanse, że sobie ponerdzisz. A
jak się nie znajdzie… Hmm, na grach komputerowych i w kieszeni rodziców też
jakoś pożyjesz, co nie?
Nie chce mi się
jak cholera. Wszystkiego. Powinnam napisać przynajmniej jedno wypracowanie na
zajęcia z polityki – nie chce mi się. Ruszyć zadek na te ostatnie pojedyncze
zajęcia – nie chce mi się. Odnieść książki do biblioteki – nie chce mi się
(daleko!). Czekają mnie do napisania jeszcze dwa artykuły do następnego numeru
Proliteracji – nie chce mi się nawet o nich myśleć. Czytać kolejnego bloga do
oceny – nie chce mi się. Wypadałoby przynajmniej ogarnąć szafę choć trochę i
pozbyć się z niej rzeczy starych/zniszczonych/których już nie zamierzam nosić –
nie chce mi się. Zanieść brudny talerz do kuchni – nie, nawet tyle mi się nie
chce. Gdyby tylko dało się wyłączyć sumienie oraz jego wyrzuty, zrobiłabym to
od razu i po prostu leżała na łóżku, ewentualnie czytała albo oglądała seriale.
Niestety tak się nie da, więc sumienie mnie dręczy, że coś muszę zrobić, a
zwłaszcza te ważniejsze rzeczy jak wypracowanie czy chociaż jeden artykuł.
*cierpiętniczy jęk* Tak, wiem, że marudzę, ale naprawdę mam dość, niech te dwa
tygodnie szybko zlecą, to przynajmniej będę już w domu, a tam żadne brzydkie
rzeczy pokroju wypracowań nie mogą mnie dorwać.
Z innej beczki,
to jest już czerwiec, pewnie zauważyliście. A jako że dostałam w czwartek dwa
katalogi z Kanazawy (jeden ogólny, a drugi wyjaśniający wszystkie dostępne do
wyboru przedmioty), to przejrzałam dokładnie wszystko – i się okazało, że oficjalnie
to o decyzji dotyczącej mojego stypendium powinnam się dowiedzieć, cytuję, „by
June”. June już jest, gdzie tak przeze mnie wyczekiwane wieści? Powoli zaczyna
do mnie docierać, że to już niedługo, a z tą świadomością kroczy sobie radośnie
zdenerwowanie oraz gdybanie, co to faktycznie będzie. Nienastawianie się na
cokolwiek robi się coraz trudniejsze, oj zdecydowanie. Tym bardziej że wiele z przedmiotów,
z których będę sobie mogła kilka wybrać, wyglądają na naprawdę ciekawe, a na
dodatek nie trzeba się będzie na nich narobić (kochamy Japonię za to, że na
większości zajęć połowa oceny to obecność i aktywność, juhu!). Taki jest plan:
zebrać wymagane przedmiotów do zdania, wybrać przedmioty, na których nie trzeba
będzie się przepracowywać i cieszyć się rokiem: a) z dala od Oksfordu; i b) w
egzotycznym miejscu, które będzie można zwiedzić wzdłuż i wszerz. No i masz
babo placek, już się nastawiam! Grr!
Dobra, w trakcie
pisania tego postu rozwiązałam problem wypracowania i biblioteki (czyt.
przełożyłam oba na jutro), a nad artykułami mogę myśleć w trakcie robienia
czegoś innego, np. oglądania serialu. Jest niedziela, a przecież niedzielna
praca w gówno się obraca, o, tego się będę trzymać, dziękuję za uwagę, idę
robić nic.
W ramach luźnej
rozrywki i wcale nie dlatego, że coraz bliżej do dnia, w którym okaże się moja
najbliższa przyszłość w Japonii (wcale a wcale!), zaczęłam sobie tworzyć bloga,
który będzie moim blogiem z Wielkiej Podróży. W ten sposób okazało się, że od
luźnej rozrywki do całkiem poważnego planowania szablonów, przestrzeni i
zawartości podstroi, droga była iście niedaleka. Zdecydowanie zbyt niedaleka. I
teraz mnie potwornie korci, aby przenieść wszystko z bloga do testowania
szablonów na osobne blogi (bo w moim przypadku muszą być dwie wersje językowe,
które na jednym blogu tylko tworzyłyby tłum), aby mieć już wszystko gotowe i
tylko czekać, aż przyjdzie czas oficjalnego otwarcia. No ale tak nie można, bo
w końcu na dzień dzisiejszy nadal wiem o przyszłym roku tyle co nic, jeszcze
bym się niepotrzebnie nastawiła czy za bardzo podekscytowała. Chociaż nie
sposób ukryć, że im dalej, tym bardziej chcę już wiedzieć, a najlepiej to
bukować lot. :P
Ech, ładna letnia
pogoda się skończyła, bu. Niech szybko wróci, bo chociaż temperaturom daleko do
mrozów (średnio tak między 5 a 9 stopni na plusie), to ciągle pada, a jak nie
pada, to i tak jest buro i wieje. A takie fajne lato było. No ale jak to mówią,
angielskie lato jest piękne, ten cały jeden dzień w roku, więc wedle tej myśli
kraj wyczerpał swój limit chyba na najbliższą dekadę. :P
I łooo, już połowa
semestru za pasem, ale ten czas leci. Chociaż… niech leci jeszcze szybciej. Co
prawda z nauką jakoś tak zelżało, chyba wszyscy nauczyciele za bardzo się
przejmują tymi dwoma rocznikami(tj. pierwszym i ostatnim), które czekają egzaminy,
więc nam idzie jakoś luźniej. A może to po prostu ja przywykłam? Tak czy
inaczej, dobrze że luzy, ale i tak wolałabym mieć fajrant, czas wolny bez
perspektyw pt. „o rany, ale przecież trzeba będzie zrobić coś-tam na
za-kiedyś-tam” jest o wiele lepszy. No i naprawdę mam już dość: a) mieszkania z
rozpuszczoną jak dziadowski bicz współlokatorką; b) pokoju bez biurka (dobry
Boże, cierpienie moich pleców jest nie do opisania!); i c) braku mojego łóżka, bo to jest moje tylko
bardzo tymczasowo i nie jest aż takie fajne. Ech, człowiekowi to chyba nigdy
nie sposób dogodzić: jak jest w domu, to chce być w Oksfordzie, a jak siedzi w
Oksfordzie, to najchętniej chce być w domu.
Cóż, miejmy nadzieję,
że do czasu powrotu wystarczy mi odcinków „Doctora Who” do oglądania, to wtedy
jakoś łatwiej będzie wytrzymać. Bo póki co Doctor jest cudowny! *.*
Tja, no
niespecjalnie wyszło z tym brakiem dżinsów. :P Zrobiło się lato (serio, jeśli
mogę mieć otwarte okno przez noc i być prawie tak samo zgrzana jak za dnia, to
jest lato), jest słońce i upały (okej, jak na Anglię, dla mnie – idealnie!) i
dżinsowe szorty wykazały się zaskakującą siłą perswazji. Ale i tak jestem z
siebie dumna, wytrzymałam równe dwa tygodnie, plus jakieś 3-4 dni, to i tak
sporo.
Z tej okazji
postanowiłam świętować poprzez kupno nowych butów. :P Ej, nie patrzcie tak i
nie sądźcie zbyt szybko, moje stare są brzydkie i się rozwalają, jak tylko
skończy się semestr, to i tak bym je wywaliła, a jakieś płaskie zawsze wypada
mieć, ot co. Zresztą, jeśli się okaże, że nie pasują, to zostaną natychmiast
zwrócone (ach, dobrodziejstwa internetowych zakupów), więc nic nie tracę, mogę
tylko zyskać.
Tymczasem lecę,
spróbuję się jeszcze jakoś choć odrobinkę ochłodzić przed pójściem spać, może
nawet znajdę gdzieś cieńszą kołdrę, o, to by się przydało.
Powróciłam już
do Oksfordu. Nie pałam jakimś wielkim entuzjazmem, pewnie, fajnie będzie znowu
móc spotykać się z przyjaciółmi czy wrócić do rutyny uwzględniającej
cotygodniowe tańce czy tolkienistów. To mi się podoba, tym bardziej że pogoda
robi się coraz bardziej wiosenna i gdyby nie wiatry, to jak na Anglię można by
zacząć mówić o upałach. W tym tempie czas na mojego ukochanego Pimmsa przyjdzie
prędzej niż później. To do nauki nie chce mi się wracać. Znowu trzeba będzie
tłumaczyć, pisać wypracowania, wkuwać na jakieś gÓpie testy, które niczego
nikomu nie dają – blaaaaargh, nuda.
No nic, jakoś to
trzeba będzie przeżyć. W międzyczasie zaś tak mi się udzielił czalendżowy
nastrój, że postanowiłam stanąć przed kolejnym. Omawiałam go kiedyś z Kudłatą
(która, jeśli nie mówiłam o niej wcześniej, jest moją przyjaciółką z roku i, do
niedawna, współlokatorką), ale jakoś nie udało nam się go wcielić w życie, może
dlatego że próbowałyśmy zacząć jesienią, a nie wiosną. Tak czy inaczej, obecny czalendż
to Noł Dżins Czalendż.
Zasady są
proste: przez cały semestr, czyli 8 tygodni, nie wolno mi nosić dżinsowych
spodni. W ten sposób spróbuję osiągnąć więcej kreatywności oraz możliwości noszenia
ciuchów, które już posiadam, a przy okazji uniknąć zarówno wpadania w rutynę
(bo dżinsy to taki wygodny wybór, przecież wszystko do nich pasuje), jak i
uczynienia z dżinsów nowych dresów (jakkolwiek świetne by nie były, dżinsy też
się kiedyś rozciągną, a jak się zrobią za wygodne i zbyt rozciągnięte, to
zostaje tylko krok do uczynienia z nich ciucha na dni pt. „czuję się byle jak i
muszę to jakoś odzwierciedlić ubiorem”). Dozwolone są inne elementy garderoby
wykonane z dżinsu: kurtki, spódnice, koszule, sukienki, co się tam trafi.
Przyznaję, że
jestem potwornie ciekawa, co z tego wyjdzie. Dla uniknięcia pokusy zostawiłam
swoje długie dżinsy w domu – w ten sposób cały czas jestem w sytuacji, kiedy muszę
się wysilić z tym, co mam. Niestety, zapomniałam, że dżinsowe szorty to też
spodnie, krótkie, ale nadal spodnie, więc potencjalnie sama strzeliłam sobie w
stopę. Cóż, z tymi szortami to spróbuję przynajmniej przez pierwszą połowę
semestru, później, jeśli faktycznie zrobi się letnia pogoda, może wyjść różnie.
Ale mam nadzieję, że jednak uda mi się wytrzymać z tym czalendżem, w końcu dwa
miesiące to nie tak znowu dużo, a sukienek, spódnic i spodni z innych
materiałów też mi nie brak. No i nie zapominajmy, że jako mieszanka Poznaniary
ze studentem pewnie i tak sobie pożydzę na ewentualny zakup nowych dżinsów,
gdyby nastał czas kryzysu, bo przecież za cenę nowych dżinsów mogę się nieźle
zaopatrzyć w jedzenie. :P
No nic to,
trzymamy kciuki za powodzenie i tego czalendża. A teraz, skoro skończyły mi się
wymówki do unikania nauki, może faktycznie zajrzę do książki i coś spróbuję
zapamiętać na jutrzejsze dwa testy? Ja wiem, one to się już w ogóle do niczego
nie liczą, jak mnie z uśmiechem poinformowała koleżanka z roku wyżej na samym
początku studiów, „tymi testami chcą tylko sprawdzić, ile pamiętasz, możesz je
oblewać do woli i nic się nie stanie, więc się nie stresuj, tylko ciesz życiem”
(notabene, uwielbiam tę laskę, ma fantastycznie optymistyczne i kolorowe, a
jednocześnie zdroworozsądkowe podejście do życia!). Ale coś wiedzieć zawsze
może być warto, więc przemagam się, zamykam Internet i wkuję przynajmniej z
dziesięć potencjalnie przydatnych słówek. ^^
Miał być post, aby czalendż uczcić i uczynić go bardziej oficjalny, to jest.
Czalendż jest prosty: zapuścić włosy do długości jednego metra. Dozwolone jest podcinanie końcówek (w końcu na co komu długie włosy w kiepskim stanie), ale poza tym standardowe dbanie w postaci czesania oraz mycia. Czas? Kiedy wyrosną. Zaufajcie, samo życie z długimi włosami potrafi czasem dać się we znaki (na przykład w bardzo wietrzne dni), a jakiekolwiek przewidywania mogą spełznąć na niczym.
Na dzień dzisiejszy moje włosy mierzą 67 centymetrów, więc do metra zdecydowanie bliżej niż dalej. Podczas mierzenia moja własna Pani Matka wskazała mi również, gdzie ów metr się pi razy drzwi skończy, zatem mierzenie będzie raczej tylko potwierdzeniem, że to jest metr. A z braku aktualnych zdjęć, dodaję zdjęcie włosów sprzed dwóch lat, kiedy długościowo były niemal takie same jak teraz, tylko kolorów miały na sobie mniej.
Trzymajmy zatem kciuki, aby wyszło jak najprędzej. Osobiście zgaduję, że w najgorszym wypadku powinnam dojść do metra pod koniec pobytu w Japonii, gdzie, jeśli nic innego, od większych cięć powstrzyma mnie strach, że niedokładnie się wyrażę i w ogóle wrócę łysa od fryzjera. :P Jak to wyjdzie, jeszcze zobaczymy.
Dopadł mnie taki jakże
przyjemny (i z bardzo dawna oczekiwany) okres pełni energii i chcenia. Pewnie
dlatego, że powróciłam do bycia singlem (nie z własnej woli), ale skoro za
pierwszym razem, pomimo rozpaczy i stanu bliskiego deprechy, świat mi się nie zwalił
na głowę i przeżyłam, to czemu teraz miałabym nie przeżyć (poza tym zachował
się jak ostatni cham, nie okazał mi ani krztyny szacunku, na który, w moim
mniemaniu, zasługuje każdy bez względu na popełnione zbrodnie czy też „zbrodnie”,
to co się będę kimś takim przejmować).
Tak czy inaczej,
korzystam, ile mogę, z tego okresu pełni energii i chcenia, bo cholera wie, ile
to będzie trwało. Zrobiłam już sporą część wiosennych (ekhm, zimowych)
porządków, więc nagle mam miejsce na półkach, kiedy tylko eBay znowu da
możliwość darmowego wystawiania aukcji, to spróbuję się pozbyć książek, których
pewnie nigdy nie przeczytam, a nawet jeśli, to nie muszę ich mieć w wersji
papierowej (tak, kocham mojego Kindle’a i podoba mi się możliwość
zaoszczędzenia miejsca). Zabrałam się wreszcie za oglądanie filmów i seriali,
na które dotąd nie starczało mi czasu. Póki co trzepię japońską dramę pt. „Litr
łez” (polecam, bo chociaż gra aktorska nie zachwyca, historia ma w sobie to
coś, dzięki czemu można się wzruszyć), a także za parę filmów, które ostatnio
wpisałam na listę „do obejrzenia” (póki co z tej listy obejrzałam tylko „10
Years”, głównie ze względu na Justina Longa, który mi się podoba i którego
lubię jako aktora – przyjemny i niezgorszy, ale do obejrzenia raczej na raz i
polecam zająć się w międzyczasie jakąś robótką, bo aż tak nie wciąga).
Zamierzam także zabrać się za czytanie, tak książek, jak i opowiadań do oceny,
bo moja kolejka na Kompanii Przysięgłych ostatnio nic tylko się wydłuża, a
lepiej się tym zająć wcześniej niż później. Kończę także ostatni artykuł do
najbliższego numeru „Proliteracji”, chociaż będę musiała trochę bardziej
pogrzebać w materiałach, coby wyciągnąć te naprawdę ciekawe fragmenty. I tak
myślę, że chyba na Wielkanoc upiekę i udekoruję jakieś ładne babeczki (skoro
już mam barwniki spożywcze, to chcę z nich korzystać!), a może też poćwiczę
trochę makijaż albo układanie włosów (to by się mogło przydać, bo mam do tego
dwie lewe ręce i nawet warkocz zazwyczaj mam trochę krzywy, a to jest szczyt
moich możliwości). Przez myśl przeszło mi też pisanie trochę bardziej
literackie, ale chyba jednak nie teraz, jakoś nie czuję weny ani na tom drugi „Sukcesji”,
ani na pozostałe projekty, które ostały się jako te „godne uwagi”, a nic nowego
nie przychodzi mi do głowy.
I w sumie, to chyba
tylko pogoda dzieli mnie od wiosny, bo w duchu czuję się bardzo wiosennie,
jeśli nie nawet jakby trochę narodzona na nowo. I jest mi z tym naprawdę, ale
to naprawdę dobrze. Dawno nie czułam się tak pozytywnie, tak lekko, w semestrze
zazwyczaj zapieprzam i się stresuję (kto wie, może w te ferie nawet odrobię
zadane na ferie tłumaczenie?). W sumie, chyba jedyne, czego mi teraz brakuje,
to dobrego masażu, bo jednak siedzenie na czterech literach pochylona nad
laptopem/tłumaczeniem przez prawie całe osiem bitych tygodni semestru oraz
używanie mięśni nóg do tańca irlandzkiego trochę wyciąga, przydałoby się takie
odprężenie i odrobina troski dla mięśni. Zobaczymy, może i to się uda. A jeśli
nie, to też nic się nie stanie, koleżanka ma namiar na kogoś w Okfordzie, kto
jest i dobry, i tani, i jeszcze przyjeżdża do domu.
Ech, jest dobrze. A jak
wreszcie zrobi się iście wiosennie, to będzie bardzo dobrze. :)
O moim zasobie słów
codziennego użytku w języku japońskim powiedziałam co nieco poprzednim razem.
Notesik założony, parę pierwszych kosmetycznych słówek nawet już w nim
widnieje, ale na tym się nie skończyło. Postanowiłam pójść o krok dalej i
wyszperać w Internecie co nieco o japońskich kosmetykach.
I, dobry Boże, to nie
było aż takie mądre. Okazało się, że zapytanie o japońskie (czy ogólnie
wschodnioazjatyckie) kosmetyki jest tylko o krok od kotów. :P A tak poważnie,
to dowiedziałam się więcej, niż jestem w stanie przyswoić, że o zapamiętaniu
nie wspomnę. Jednocześnie tak mnie to wszystko wciągnęło, tak się na niektóre
produkty napaliłam, że choćby się waliło i paliło, choćby miały na to pójść
moje ostatnie oszczędności, niektóre rzeczy będę po prostu musiała wypróbować.
Gorzej będzie, jeśli się w któryś produktach zakocham na zabój i po powrocie
przyjdzie konieczność wyszukiwania ich na eBayu czy Amazonie lub, o zgrozo,
prosić o paczki z Japonii. Paczki żywnościowe nie są mi obce, ale paczki
kosmetyczne? Jakże współczesny wynalazek, nie sądzicie?
A w międzyczasie,
pisząc ten post, odświeżam co chwila stronę DHL-a i obserwuję, gdzie w danym
momencie jest moja aplikacja do Kanazawy. Wysłana została w piątek (miało być w
czwartek, ale czegoś tam brakowało, a nikt nie wpadł, aby do mnie zadzwonić w
czwartek, tylko dzwonili w [wolny!] piątek rano), miała dojść w poniedziałek.
Wiecie, gdzie spędziła większość poniedziałku? We Frankfurcie. No, daleko.
Chwała Bogu, że termin jest dopiero na czwartek, ale dopiero po wejściu na
stronę kilka godzin temu przypomniałam sobie o różnicy czasu. Na szczęście, koperta
jest już w Japonii (gdzie jest jakaś 9 rano) i właśnie wyruszyła z Nagoyi, więc
chyba mogę sobie pozwolić na odrobinę nadziei. No dobra, te nadzieje mogą
szybko upaść, jeśli się okaże, że po drodze koperta będzie musiała zrobić kolejny
przystanek gdzieś po kolejne sortowanie (póki co było ich sześć: w Oksfordzie,
na Heathrow, w Leipzig, we Frankfurcie, Hong Kongu i Nagoyi), bo tak jak
odległość między Kanazawą i Nagoyą samochód pokona w jakieś 3-4 godziny, tak
cholera wie, gdzie kolejne sortowanie zajmie i ile zajmie czasu.
Ech, środę mam wolną,
przynajmniej od zajęć, bo wolna-wolna to ona nie będzie aż do ferii (jeszcze
tylko dziewięć dni!), ale i tak, będzie dość czasu, aby śledzić w napięciu
stronę DHL-a i odświeżać ją co piętnaście minut. Będę przeszczęśliwa, jeśli
aplikacja dojdzie dziś, wielki stres mnie dopadnie, jeśli w Japonii nadejdzie
czwartek, a koperta dalej będzie pozbawiona statusu „dostarczona”. W najgorszym
wypadku trzeba będzie na szybko zeskanować kopię aplikacji i, zgodnie z
poleceniem, wysłać ją mailem z dopiskiem, że przesyłka jest w drodze i powinna
niedługo dojść, ale to tak na wypadek, gdyby nie doszło na czas, a ja nie chcę,
żeby mnie odrzucono itede. Oby jednak doszła dziś. Tak jak DHL-a nie cierpię,
tak ten jeden raz mógłby się wykazać i zrobić coś chociaż trochę dobrze.
I zanim zakończę, dodam
jeszcze, że chociaż zalinkowana wyżej piosenka nie powala, mam z nią przemiłe
wspomnienia. Otóż jest to utwór z filmu pt. „Hankyu Densha”, który nie tylko
ukazał się wtedy, kiedy byłam w Japonii dwa lata temu – akcja tego filmu,
który, tak w ogóle, jest na podstawie książki, za którą muszę się wreszcie
wziąć, dzieje się dokładnie na podmiejskiej linii kolejowej, którą codziennie
udawałam się na uniwersytet (też pojawiający się w filmie), a w weekendy czy po
zajęciach w celu dojechania do stacji przesiadkowej w dalsze kursy. Film
zresztą też nie jest wielki, chociaż sympatyczny, ot, dość codzienne historie
iluś ludzi, którzy tą linią podróżują, ale przez sam fakt, że można od czasu do
czasu wykrzyknąć „Hej, to moja stacja!” albo „O rany, przecież właśnie stąd
wróciłam!” jest po prostu fenomenalny. Poleciłabym Wam, abyście obejrzeli, ale,
o ile mi wiadomo, nie można nigdzie dostać napisów, ani angielskich, ani tym
bardziej polskich, więc trochę mijałoby się to z celem. Ale jeśli ktoś jest
ciekaw, trailer do obejrzenia tutaj (psst!, scenka z małą dziewczynką i babcią,
od ok. 0:35, dzieje się na mojej stacji, a ta, w której facet rzuca się na
dziewczynę, ok. 1:05 – to tam codziennie wysiadałam, aby dojść na uniwerek ^^).
I z tymi słowami Was
pożegnam, bo wypadałoby jednak pójść czasem spać, a i lepiej przejść na nocny
tryb życia, kiedy już rzeczywiście będę mieć wolne, a nie kiedy jeszcze czekają
mnie ostatnie wypracowania czy ostatki tekstu do przetłumaczenia. Edit (po przebudzeniu się): dotarło. Mogę odetchnąć z ulgą. :)
Internety są fajne. No
dobra, czasem nie za bardzo, czasem pełne są trolli, wrednych i/lub aroganckich
ludzi, rzeczy których moje oczy nie powinny były nigdy oglądać i jeszcze parę
innych paskudztwo. Ale na każde paskudztwo przypada przynajmniej jedna naprawdę
świetna rzecz i na każdego trolla przypada przynajmniej jeden sympatyczny ludź
z zainteresowaniami i pomysłem.
Dziś rano odświeżyłam
sobie internetowy klasyk, który wręcz uwielbiam: historia Związku Sowieckiego
do melodii z Tetrisa. Jeśli ktoś nie widział, załączam poniżej, chociaż
uprzedzam, że wpada w ucho aż za łatwo:
(Podobno nie wszystkim
wideo się odtwarza w bloggerze – w takim wypadku kliknij na play, a następnie
na tytuł wewnątrz okna filmiku, a powinien się otworzyć w nowej karcie/oknie,
już na tronie YouTube’a).
Ilekroć słucham tej
piosenki, nie mogę wyjść z podziwu nie tylko dla samego pomysłu, żeby znanej
tetrisowej melodii dodać słowa – jestem pod ogromnym wrażeniem tego, jak
idealną wręcz analogią dla ZSRR jest Tetris, co ta piosenka fantastycznie
oddaje. Ledwo coś zbuduję, a już znika (jak pełen rząd w grze), klocki i klasa
robotnicza, pięciolatki i myślenie o jeden ruch do przodu w grze, przecież to
jest niemalże genialne! Okej, przesadzam z tym geniuszem, ale naprawdę trzeba
nieschematycznego myślenia, żeby dostrzec w prostej grze metaforę dla Związku Sowieckiego
oraz jego historii. Cudo, cudo!
A skoro przy
Internetach i cudach jesteśmy – ciastka! Ciasta, ciacha, babeczki, torty i wypieki
wszelkiego innego rodzaju. Kto nie wie, pieczenie jest moim wciąż w miarę nowym
hobby i miłością, uwielbiam piec, to mnie odpręża, a widok kogoś pałaszującego
moje wypieki to najlepszy komplement, jaki może w takiej sytuacji istnieć. Dodajmy
to do zamiłowania wszelakimi nerdowskimi rzeczami, od filmów, przez gry, na komiksach
kończąc (… czy nie? ;D), a odkrycie kanału Rosanny Pansino pt. Nerdy Nummiesmoże się równać wyłącznie
pełnym ekscytacji piskom, gapieniu się na filmiki wielkimi, pełnymi podziwu
gałami oraz ogromną chęcią dokonania okupacji kuchni w celu upieczenia jakichś
dóbr. Na moje nieszczęście, w Oksfordzie mam tylko najbardziej podstawowe
składniki, najbardziej podstawowe narzędzia (czyli formy oraz wałek, który i
tak zakupiłam dopiero tydzień temu) oraz ograniczone fundusze, więc wcielanie
chęci w życie będzie musiało poczekać, aż wrócę do domu (za tylko 32 dni!),
gdzie sprzętu mam więcej, a finansowo wesprze mnie rodzina, która, bądź co
bądź, chce się w te domowej roboty pyszności wgryźć. Ale i tak, kanał jest
boski, polecam wszystkim, którzy lubią piec albo którzy potrzebują pomysłów na
dekoracje. Jedyną wado-zaletą jest, że Rosanna używa często gotowych miksów.
Okej, jestem za ideą pokazywania ludziom, że pójście na skróty nie musi być
najgorszym z grzechów pieczenia, ale to są amerykańskie miksy, których na półkach
w Polsce czy nawet Anglii nie uświadczymy. Trzeba więc będzie poszukać albo
zamienników, albo osobnych przepisów na to, co się znajduje w tej paczce
gotowego miksu. (Tu ostrzeżenie dla tych, którzy nie wiedzą: amerykańskie
przepisy, na które najpewniej w tym czasie natrafimy, odmierzają w szklankach
[cups], ale nie takich dowolnych – 1 amerykańska szklanka [1 cup] to ok. 236.6ml).
Ale i tak, zamierzam wypróbować Tetrisowe ciasteczka (bo moi rodzice mają
obsesję na punkcie tej gry i od jakichś 11 czy 12 lat grają codziennie,
rywalizując między sobą o to, kto skończy grę w jak najkrótszym czasie),
babeczki Gears of War (bo czwarta gra wychodzi w marcu, a mój facet ma na jej
punkcie obsesję) i… i nie wiem, co jeszcze. Ale nowe przepisy ponoć wychodzą co
wtorek, więc na pewno coś jeszcze się znajdzie. Łiiiiiiiii, pieczenie! :D
Japonia nijak się ma do
powyższych dwóch, no, chyba że za wspólną rzecz weźmiemy mnie. We wtorek
przyszły (wreszcie!) formy do Kanazawa Daigaku, tak sama aplikacja na uniwerek,
jak i aplikacja na rządowe stypendium (módlcie się, żebym je dostała, to będzie
MEGA ułatwienie wszystkiego, tak naprawdę). I wypisując po raz enty moje imię, nazwisko
i adres, odpowiadając na pozostałe pytania (od zrozumiałych – szkoły – po dziwne
– gdzie bym chciała pracować po powrocie z wymiany) i planując wypracowanie,
które muszę do aplikacji załączyć (temat: „Najbardziej nadzwyczajny społeczny
fenomen Japonii”), tknęła mnie jakże prosta, a jednocześnie jakże, hm, prawie
zabawna myśl. Przez te trzy lata nauki języka wydaje mi się, że opanowałam go
na tyle, aby ogarnąć z grubsza, o czym mówią w wiadomościach, nie patrzeć
wzrokiem tęskniącym za rozumem na mówiących do mnie po japońsku nauczycieli, a
nawet rozumieć (i tłumaczyć, argh!) dość specjalistyczne teksy akademickie z
zakresu japońskiej polityki. To super, naprawdę, w końcu jeszcze dwa lata temu,
kiedy mnie do tej Japonii wysłano po raz pierwszy, ze dwa tygodnie zajęło mi
wydukanie dłuższego zdania do goszczącej mnie rodziny czy chociażby zapytanie
kogoś o drogę/pomoc, kiedy się zgubię/nie wiem, jak coś zrobić, a teraz
potrafię powiedzieć, że „Podczas gdy międzynarodowa recesja, która dotknęła
świat po kryzysie paliwowym w 1973, ekonomia Japonii trzymała się o wiele
lepiej w porównaniu ze Stanami Zjednoczonymi” czy ogólnie wypowiedzieć o
sytuacji historycznej, ekonomicznej czy politycznej tego kraju. Tymczasem myśl,
która mnie dopadła, uświadomiła mi, że wyjazd wyjazdem, ale ja tam będę musiała
przez rok żyć. Więc co mi z tego, że mogę się politycznie trochę pomądrzyć,
skoro pierwsze wyjście do sklepu po krem do twarzy zajmie cały dzień, gdyż nie
tylko nie wiem, jak powiedzieć po japońsku „krem do cery mieszanej”, ale nie
wiem nawet jak jets „krem do twarzy”?! Ale dobra, kremy jakoś się ogarnie – ale
jedzenie? Na stołówce zrozumiem, co jest co, w najgorszym wypadku albo będą
obrazki, albo popatrzę innym w talerze, ale przy pierwszym wypadzie do
supermarketu będę przechadzać się między alejkami ze słownikiem, żeby wiedzieć,
co jest w danej paczce (warzywa i owoce w większości poznam po wyglądzie,
chociaż o lokalne Kaga warzywa, które rosną wyłącznie w prefekturze, w której
będę mieszkać, raczej trzeba będzie pytać). Cóż, z jednej strony dobrze, że
dotarło to do mnie tak wcześnie, zdążę sobie sprawić podręczny notesik, w
którym będę notować wszystkie te codzienne słowa, których nie znam, a które
raczej będą mi potrzebne, ale z drugiej wiem przecież, że nie o wszystkim
pewnie pomyślę i o iluś rzeczach dowiem się, gdy już będą na miejscu (jeśli
znajdą się na to pieniądze, of kors).
Nic to, powinnam ruszyć
zad i zobaczyć, czy mam w mojej szufladzie pełnej zeszytów w kratkę (bo
uwielbiam zeszyty w kratkę, a w Anglii raczej ich nie ma) znajdę coś
odpowiedniego na taki codzienny słowniczek. A w sumie to bardziej powinnam
zająć się pisaniem owego wypracowania, bo wszystko ma być z powrotem w Kanazale
28 lutego najpóźniej, a oprócz rzeczy, które nie zależą ode mnie, tj.
certyfikatu zdrowia (dżizas, to jest tak biurokratyczny bełkot, że aż zabawny:
czy mój puls jest regularny, czy moje płuca są w normie, czy moja kardiomegalia
jest w porządku itp.) oraz rekomendacje od uniwersytetu, zostało tylko to
wypracowanie. Z grubsza wiem już, co chcę napisać, wezmę zaraz mój mądry zeszyt
ze wszystkimi konstrukcjami gramatycznymi, jakie dotąd przerobiłam, coby
brzmiał mądrze, a potem to wreszcie napiszę i wyślę jednej z nauczycielek do
sprawdzenia (Jezu, tak kochana i cierpliwa z niej kobieta, co chwila biedaczkę
zasypuję jakimiś pytaniami, a ona jeszcze nie ma mnie dość, że chyba upiekę jej
jakieś ciastka w ramach podziękowania!).
Jak to kobieta, pełna
jestem kontrastów. Z jednej strony mam się za osobę cierpliwą i spokojną, ale z
drugiej – czasem nie trzeba wiele, aby wytrącić mnie z równowagi i reaguję
bardzo emocjonalnie. I może to dobrze, bo jakaś równowaga musi być, inaczej zbyt
łatwo popaść w którąś ekstremę.
Niestety, mam się też
za osobę miłą i unikającą konfliktów. Co zazwyczaj jest dobre, ale niekiedy
cholernie denerwujące. Bo kiedy już osiągnę apogeum wkurwienia, kiedy kropla
przeleje czarę goryczy i jestem gotowa roztrzaskać wszystko wokół siebie,
ciskam wiązankami godnymi osiedlowego dresa, a przyczynę mojego wkurwienia
najchętniej rozszarpałabym gołymi rękami (choćby i trzęsącymi się z gniewu, ot,
żeby szarpanie bolało jeszcze bardziej), to powkurwiam się, powkurwiam…
I potem zamiast
wygarnąć danej osobie wszystko, co we mnie siedzi, wszystkie żale i bóle, w
najlepszym wypadku marszczę brwi, podniosę nieco głos (ale nie do wściekłego
krzyku, tylko tak raczej z dezaprobatą) i na najprostszej, najłagodniejszej
naganie się kończy.
Fakt, może mam po
prostu pecha, że przyczyn przelania się owej czary goryczy (a raczej jednej
powtarzającej się przyczyna) zazwyczaj nie ma w momencie osiągnięcia przeze
mnie owego apogeum, zaś w międzyczasie, żeby wyrzucić z siebie nadmiar emocji,
albo wyrzucę go gadaniem do siebie, albo gadaniem do kogoś, więc znaczna część
mi mija.
Niemniej jednak czasem
chciałabym być Włoszką albo ogólnie kimś z Europy Południowej, bo tam większość
znana jest z pewnej wybuchowości, pozwalania aby emocje przejęły kontrolę i
pewnej skłonności do dramatyzowania. Wtedy bez wyrzutów sumienia wpadłabym jak
burza, wykrzyczała wszystko niczym gwiazda latynoskiej telenoweli, gestykulując
i strącając przy tym rzeczy ze stołów czy szafek, po czym wyszła, ochłonęła i
później wszystko byłoby jak wcześniej, ot, scena dramatu zakończona, napięcie i
wkurwienie wyładowane, można wrócić do normalności. Nie wiem, czy każdy Włoch
czy Hiszpan, czy ktokolwiek tak ma, ale nawet jeśli nie, to odrobina z tego
stereotypu byłaby mi czasem potrzebna.
No ale nic, muszę żyć
ze swoim ułożonym, niekonfliktowym charakterem. Albo wyjechać na kilka lat do
takich Włoch, coby lokalni przekazali mi niezbędne podstawy żywiołowości,
dramatyzowania i robienia scen niczym ze srebrnego ekranu Ameryki Południowej.
Dawno mnie tu nie było.
Ale cóż, koniec jednego roku i początek drugiego to, mimo wszystko, czas, kiedy
człowiek sam, nawet o tym wiele nie myśląc, spogląda wstecz, a zaraz potem
patrzy w przyszłość.
Prawdę mówiąc, nie
zamierzam się wdawać w jakieś wielkie podsumowanie poprzedniego roku. 2012-ty
był dla mnie dość gówniany, nie bójmy się tego powiedzieć, i mam wrażenie, że
więcej czasu spędziłam nieszczęśliwa, smutna, zestresowana czy zwyczajnie marząc
o końcu roku, niż spędziłam na tych dobrych rzeczach. Dobra, życie jest pełne
wzlotów i upadków, ale te większe wyraźniej zapadają w pamięć, nieprawdaż? A z
tych naprawdę dobrych rzeczy w tym roku przypominam sobie tylko zakończenie „Sukcesji”.
No, może jeszcze zaliczyłabym do tego fakt, iż zdałam egzaminy, ale z drugiej
strony rozbieg do nich był tak stresujący i męczący (psychicznie i fizycznie),
że trudno mi ich zdanie zaliczyć jako coś dobrego, co najwyżej zneutralizowało
ten stres i zmęczenie. Zostanie rzuconą przez jedną bliską mojemu sercu osobę
oraz śmierć drugiej, jeszcze mi bliższej, sprawiły, że większość roku była co
najwyżej okej i że odkryłam czarne dziury na Ziemi – i jeszcze okazało się, że
na co dzień potrafię fantastycznie udawać, że wszystko jest takie samo zwykłe i
codzienne.
Zatem, żegnaj, roku dwa
tysiące dwanaście, byłeś dla mnie chyba najbardziej gównianym rokiem w
dotychczasowym życiu, a jeśli nie, to na pewno plasujesz się na podium, w
pierwszej trójce. Idź sobie w zapomnienie, nie zamierzam do ciebie wracać i
obyś nigdy nie wpadł na głupi pomysł, aby przekazywać swoje idiotyczne pomysły
innym, tym jeszcze będących w przyszłości.
Tymczasem mam szczerą
nadzieję, że ten nowy, 2013-ty, okaże się lepszy. I wiecie, nawet nie musi się
wyróżniać żadnymi ekstra wydarzeniami, nie musi się dziać nic megaśnego ani
zwalającego z radości/ekstazy/pozytywnych emocji z nóg. Wystarczy, że będzie
normalny, że oszczędzi mi koszmarów. Całkiem lubię swoje życie i swoją
normalność, nawet jeśli czasem (często?) na nie narzekam. Jeśli wydarzy się coś
naprawdę super, to fajnie, miły bonus, ale jeśli nie – niech po prostu świat
nie wali mi się raz za razem, ledwo się tylko pozbieram i ułożę kawałki na
nowo.
Postanowienia? Hm,
ostatnimi czasy jakoś niespecjalnie mnie takie rzeczy obchodzą, wolę mieć listę
rzeczy do zrobienia w ogóle, za życia, niż postanowienia na konkretny rok. Ale
myślę, że jedną czy dwie drobne zmiany wprowadzić nie zaszkodzi.
Pierwszą jest to, abym
nie zapomniała dbać o siebie. Życie, obowiązki i wolontariaty to jedno, ale
jeśli ja dbam o wszystkich tylko nie o siebie, to coś jest nie tak. I nie mówię
tu o żadnych miesięcznych wypadach na masaż czy niczym wielce specjalnym. Mam
na myśli zwykłe, codzienne rzeczy: nie opuszczać posiłków/nie ignorować
burczącego brzucha (na studiach zdarza się to zdecydowanie zbyt często); nie
odkładać tej ładnej bluzki czy spódnicy na „specjalne okazje”, tylko nosić to,
na co mam ochotę, nie to co byłoby praktyczne; nie żydzić sobie groszy na nowe
kolczyki czy na książkę, jeśli miałyby mi sprawić przyjemność; nie oszczędzać
zapachowych świeczek czy innych takich pierdółek na później; znajdować czas,
przynajmniej raz na dwa tygodnie, żeby zrobić sobie wieczór/dzień wyłącznie dla
mnie i spędzić pod prysznicem trochę więcej czasu czy po prostu poleżeć z
maseczką na twarzy i kubkiem herbaty w dłoni, nie robiąc nic… Chodzi o
drobiazgi, ale o te drobiazgi, dzięki którym będę się czuć zdrowa i zadowolona
z życia. Bo, cóż, nie ukrywajmy, że zdrowie fizyczne odbija się na psychicznym,
a jeśli czuję się fizycznie zdrowa i właśnie wracam z lunchu-prezentu w nowych
kolczykach, dzięki którym czuję się ładnie, to takim drobiazgiem poczuję się
szczęśliwsza, chociaż o odrobinę.
A w ramach drugiej
zmiany zamierzam mniej się stresować rzeczami, które nie należą do moich
obowiązków i/lub które robię dla przyjemności. Pewnie, lubię pisać i poprawiać
artykuły dla Proliteracji, ale dlaczego tylko ja miałabym się przejmować tym,
że nie wszystkie zostały wrzucone do bazy danych na czas? Teraz, z nowym
systemem punktów karnych i z dwoma nowymi dziennikarkami, liczę na pozytywne
zmiany, dzięki którym nie będę mieć wrażenia, jakbym tylko ja i dziewczyna od
składu się przejmowały czymkolwiek, co w ogóle leżało obok słów „zorganizowany”
czy „wywiązujący się z obietnic”. To samo tyczy się Ławy, Katalogu Ocenialni
(gdzie od niedawna jestem wywiaderem, pierwszy wywiad już w poniedziałek, tak
jakby co) czy Tolkienistów, dla których jestem skarbnikiem (ale to już
niedługo, tylko do lutego, później oddam tę pozycję komuś innemu, bo nie będę w
stanie być skarbnikiem za granicą czy zajętym zakuwaniem do egzaminów
końcowych, zależy, co wyjdzie).
Chyba ogólnie
postanowienie stresowania się pewnymi rzeczami mniej powinno być moim
priorytetem. Bo tak, moja niezdiagnozowana (być może nawet wyimaginowana) obsesja
natręctw, przez którą wszystko musi być poukładane tak, jak należy, być na
swoim miejscu i działać jak w szwajcarskim zegarku, nie raz i nie dwa
sprawiała, że wszystko dookoła prezentowało się jako gorsze niż w
rzeczywistości. Nie wiem, czy z tego dam radę wywiązać się samej, może się
okazać, że będę potrzebować paru osób, naczelnych od mówienia mi, że mam się
nie stresować i odpuścić trochę, przypominać, że jeśli czegoś nie zrobię (lub
zrobię później), to świat się nie zawali i że nie poniosę żadnych naprawdę
okropnych konsekwencji. Tak, parę takich naczelnych przypominaczy może być
strzałem w dziesiątkę.
I to raczej tyle. Jak
powiedziałam, całkiem lubię moje życie i do szczęścia wystarczy mi, że nic się
nie rozsypie i że żadne koszmary się nie ziszczą. A te „postanowienia” mają mi
tylko uprzyjemnić codzienność i nieco mnie odstresować.
Trzymajmy kciuki, żeby
się udało. A Wam życzę, aby rok 2013 przyniósł tylko to, co dobre i jeśli macie
jakieś noworoczne postanowienia – wytrwajcie w nich. :)