Internety, ciacha i Japonia


Internety są fajne. No dobra, czasem nie za bardzo, czasem pełne są trolli, wrednych i/lub aroganckich ludzi, rzeczy których moje oczy nie powinny były nigdy oglądać i jeszcze parę innych paskudztwo. Ale na każde paskudztwo przypada przynajmniej jedna naprawdę świetna rzecz i na każdego trolla przypada przynajmniej jeden sympatyczny ludź z zainteresowaniami i pomysłem.
Dziś rano odświeżyłam sobie internetowy klasyk, który wręcz uwielbiam: historia Związku Sowieckiego do melodii z Tetrisa. Jeśli ktoś nie widział, załączam poniżej, chociaż uprzedzam, że wpada w ucho aż za łatwo:
(Podobno nie wszystkim wideo się odtwarza w bloggerze – w takim wypadku kliknij na play, a następnie na tytuł wewnątrz okna filmiku, a powinien się otworzyć w nowej karcie/oknie, już na tronie YouTube’a).
Ilekroć słucham tej piosenki, nie mogę wyjść z podziwu nie tylko dla samego pomysłu, żeby znanej tetrisowej melodii dodać słowa – jestem pod ogromnym wrażeniem tego, jak idealną wręcz analogią dla ZSRR jest Tetris, co ta piosenka fantastycznie oddaje. Ledwo coś zbuduję, a już znika (jak pełen rząd w grze), klocki i klasa robotnicza, pięciolatki i myślenie o jeden ruch do przodu w grze, przecież to jest niemalże genialne! Okej, przesadzam z tym geniuszem, ale naprawdę trzeba nieschematycznego myślenia, żeby dostrzec w prostej grze metaforę dla Związku Sowieckiego oraz jego historii. Cudo, cudo!
A skoro przy Internetach i cudach jesteśmy – ciastka! Ciasta, ciacha, babeczki, torty i wypieki wszelkiego innego rodzaju. Kto nie wie, pieczenie jest moim wciąż w miarę nowym hobby i miłością, uwielbiam piec, to mnie odpręża, a widok kogoś pałaszującego moje wypieki to najlepszy komplement, jaki może w takiej sytuacji istnieć. Dodajmy to do zamiłowania wszelakimi nerdowskimi rzeczami, od filmów, przez gry, na komiksach kończąc (… czy nie? ;D), a odkrycie kanału Rosanny Pansino pt. Nerdy Nummies może się równać wyłącznie pełnym ekscytacji piskom, gapieniu się na filmiki wielkimi, pełnymi podziwu gałami oraz ogromną chęcią dokonania okupacji kuchni w celu upieczenia jakichś dóbr. Na moje nieszczęście, w Oksfordzie mam tylko najbardziej podstawowe składniki, najbardziej podstawowe narzędzia (czyli formy oraz wałek, który i tak zakupiłam dopiero tydzień temu) oraz ograniczone fundusze, więc wcielanie chęci w życie będzie musiało poczekać, aż wrócę do domu (za tylko 32 dni!), gdzie sprzętu mam więcej, a finansowo wesprze mnie rodzina, która, bądź co bądź, chce się w te domowej roboty pyszności wgryźć. Ale i tak, kanał jest boski, polecam wszystkim, którzy lubią piec albo którzy potrzebują pomysłów na dekoracje. Jedyną wado-zaletą jest, że Rosanna używa często gotowych miksów. Okej, jestem za ideą pokazywania ludziom, że pójście na skróty nie musi być najgorszym z grzechów pieczenia, ale to są amerykańskie miksy, których na półkach w Polsce czy nawet Anglii nie uświadczymy. Trzeba więc będzie poszukać albo zamienników, albo osobnych przepisów na to, co się znajduje w tej paczce gotowego miksu. (Tu ostrzeżenie dla tych, którzy nie wiedzą: amerykańskie przepisy, na które najpewniej w tym czasie natrafimy, odmierzają w szklankach [cups], ale nie takich dowolnych – 1 amerykańska szklanka [1 cup] to ok. 236.6ml). Ale i tak, zamierzam wypróbować Tetrisowe ciasteczka (bo moi rodzice mają obsesję na punkcie tej gry i od jakichś 11 czy 12 lat grają codziennie, rywalizując między sobą o to, kto skończy grę w jak najkrótszym czasie), babeczki Gears of War (bo czwarta gra wychodzi w marcu, a mój facet ma na jej punkcie obsesję) i… i nie wiem, co jeszcze. Ale nowe przepisy ponoć wychodzą co wtorek, więc na pewno coś jeszcze się znajdzie. Łiiiiiiiii, pieczenie! :D
Japonia nijak się ma do powyższych dwóch, no, chyba że za wspólną rzecz weźmiemy mnie. We wtorek przyszły (wreszcie!) formy do Kanazawa Daigaku, tak sama aplikacja na uniwerek, jak i aplikacja na rządowe stypendium (módlcie się, żebym je dostała, to będzie MEGA ułatwienie wszystkiego, tak naprawdę). I wypisując po raz enty moje imię, nazwisko i adres, odpowiadając na pozostałe pytania (od zrozumiałych – szkoły – po dziwne – gdzie bym chciała pracować po powrocie z wymiany) i planując wypracowanie, które muszę do aplikacji załączyć (temat: „Najbardziej nadzwyczajny społeczny fenomen Japonii”), tknęła mnie jakże prosta, a jednocześnie jakże, hm, prawie zabawna myśl. Przez te trzy lata nauki języka wydaje mi się, że opanowałam go na tyle, aby ogarnąć z grubsza, o czym mówią w wiadomościach, nie patrzeć wzrokiem tęskniącym za rozumem na mówiących do mnie po japońsku nauczycieli, a nawet rozumieć (i tłumaczyć, argh!) dość specjalistyczne teksy akademickie z zakresu japońskiej polityki. To super, naprawdę, w końcu jeszcze dwa lata temu, kiedy mnie do tej Japonii wysłano po raz pierwszy, ze dwa tygodnie zajęło mi wydukanie dłuższego zdania do goszczącej mnie rodziny czy chociażby zapytanie kogoś o drogę/pomoc, kiedy się zgubię/nie wiem, jak coś zrobić, a teraz potrafię powiedzieć, że „Podczas gdy międzynarodowa recesja, która dotknęła świat po kryzysie paliwowym w 1973, ekonomia Japonii trzymała się o wiele lepiej w porównaniu ze Stanami Zjednoczonymi” czy ogólnie wypowiedzieć o sytuacji historycznej, ekonomicznej czy politycznej tego kraju. Tymczasem myśl, która mnie dopadła, uświadomiła mi, że wyjazd wyjazdem, ale ja tam będę musiała przez rok żyć. Więc co mi z tego, że mogę się politycznie trochę pomądrzyć, skoro pierwsze wyjście do sklepu po krem do twarzy zajmie cały dzień, gdyż nie tylko nie wiem, jak powiedzieć po japońsku „krem do cery mieszanej”, ale nie wiem nawet jak jets „krem do twarzy”?! Ale dobra, kremy jakoś się ogarnie – ale jedzenie? Na stołówce zrozumiem, co jest co, w najgorszym wypadku albo będą obrazki, albo popatrzę innym w talerze, ale przy pierwszym wypadzie do supermarketu będę przechadzać się między alejkami ze słownikiem, żeby wiedzieć, co jest w danej paczce (warzywa i owoce w większości poznam po wyglądzie, chociaż o lokalne Kaga warzywa, które rosną wyłącznie w prefekturze, w której będę mieszkać, raczej trzeba będzie pytać). Cóż, z jednej strony dobrze, że dotarło to do mnie tak wcześnie, zdążę sobie sprawić podręczny notesik, w którym będę notować wszystkie te codzienne słowa, których nie znam, a które raczej będą mi potrzebne, ale z drugiej wiem przecież, że nie o wszystkim pewnie pomyślę i o iluś rzeczach dowiem się, gdy już będą na miejscu (jeśli znajdą się na to pieniądze, of kors).
Nic to, powinnam ruszyć zad i zobaczyć, czy mam w mojej szufladzie pełnej zeszytów w kratkę (bo uwielbiam zeszyty w kratkę, a w Anglii raczej ich nie ma) znajdę coś odpowiedniego na taki codzienny słowniczek. A w sumie to bardziej powinnam zająć się pisaniem owego wypracowania, bo wszystko ma być z powrotem w Kanazale 28 lutego najpóźniej, a oprócz rzeczy, które nie zależą ode mnie, tj. certyfikatu zdrowia (dżizas, to jest tak biurokratyczny bełkot, że aż zabawny: czy mój puls jest regularny, czy moje płuca są w normie, czy moja kardiomegalia jest w porządku itp.) oraz rekomendacje od uniwersytetu, zostało tylko to wypracowanie. Z grubsza wiem już, co chcę napisać, wezmę zaraz mój mądry zeszyt ze wszystkimi konstrukcjami gramatycznymi, jakie dotąd przerobiłam, coby brzmiał mądrze, a potem to wreszcie napiszę i wyślę jednej z nauczycielek do sprawdzenia (Jezu, tak kochana i cierpliwa z niej kobieta, co chwila biedaczkę zasypuję jakimiś pytaniami, a ona jeszcze nie ma mnie dość, że chyba upiekę jej jakieś ciastka w ramach podziękowania!).
Trzymajcie się tedy ciepło!

18 thoughts on “Internety, ciacha i Japonia

  1. Rzeczywiście, muzyczka zostaje w głowie na długo, co może być uciążliwe -.-
    Aj, zazdroszczę wyjazdu do Japonii i takiej znajomości języka. Ja się męczę sama z nauką gdzieś od czterech lat i można mnie nazwać "początkującą". A jak idzie Ci z kanji? Dajesz radę się wszystkich nauczyć?
    Pozdrawiam. :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Hm, ja przez te lata obcowania z muzyką z Tetrisa jestem już uodporniona, można mi to zanucić, a nie zostanie mi w głowie na resztę dnia.
      Cóż, dopóki nie znajdą się na ten wyjazd pieniądze, nie jest on pewny (chociaż pewnym jest, że mnie przyjmą do Kanazawa Daigaku, bo już przed wysłaniem form jeden z wykładowców dopytywał się przez koleżankę, jakiego kursu bym się podjęła). A kanji? Hm, daję radę wykuwać na cotygodniowy test. :P Nie no, powiedziałabym, że nie jest źle, że jestem na poziomie, jakiego się ode mnie po trzech latach studiów z grubsza oczekuje, może ciut niższym. Ale nużące jest dla mnie takie monotonne wkuwanie jednego po drugim, mnie potrzeba czegoś bardziej interaktywnego. Więcej kanji nauczyłam się podczas sprawdzania tego samego znaku pięćset razy w tekstach, które tłumaczę na zajęciach z polityki, niż z podręczników do kanji. Więc to chyba po prostu kwestia, że tak powiem, otoczenia się nimi - bo jak są dookoła, to prędzej czy później trzeba będzie skapitulować i zacząć je lepiej lub gorzej ogarniać. Ale nawet gdyby, to wszystkich uczyć się nie zamierzam, tylko tych absolutnie niezbędnych 2000, do czego, jeśli dobrze liczę, nie brakuje mi znowuż tak wiele. Muszę wziąć jakieś "Asahi Shinbun" i sprawdzić, czy ostatnio wynaleziona przeze mnie statystyka (że znając 1000 kanji można przeczytać większość artykułów w gazetach) ma jakieś odniesienie do rzeczywistości...
      Powiem Ci też, że jeśli już cztery lata się uczysz, to pewnie umiesz więcej, niż Ci się wydaje, a tylko tkwisz w przekonaniu, że tak nie jest, bo nie miałaś okazji skonfrontować tego, co już wiesz, z rzeczywistością. Skoro mnie po dwóch semestrach wysłali do Japonii (a dwa osfordzkie semestry to 16 tygodni - więc ledwo-ledwo przerobiliśmy 2 tomy Minna no Nihongo oraz pierwszy tom "Basic 500 Kanji", czyli naprawdę początkujący) i nie tylko przeżyłam, ale ogarnęłam się dookoła w takim codziennym życiu, to po czterech latach na pewno jesteś przynajmniej średniozaawansowana. Problem z nauką języka jest taki, że po opanowaniu podstaw, człowiek nadal się uczy w takim samym tempie, ale nie zauważa tych zmian tak bardzo, bo nie ma aż takiego kontrastu (od zera do powiedzenia całego zdania jest większa różnica niż od początkującego przedstawienia się do średniozaawansowanego opisania się). Zaufaj mi, siedzę w tym trzy lata, a przez ostatnie dwa cały mój rocznik ma wrażenie, jakbyśmy stali w miejscu, chociaż wcale tak nie jest (o czym przypomniało mi spotkanie z moim przyszłym promotorem, który w pewnym momencie zaczął zadawać mi pytania o mój licencjat po japońsku - a ja nie tylko mu odpowiedziałam, ale on zrozumiał i nawet nie poprawiał mnie za bardzo). ;)

      Delete
    2. Uniwersytet w Kanazawie jest naprawdę dobry i życzę Ci, byś tam pojechała. :)
      Przynajmniej co tydzień umiesz nowe, jest to zawsze jakiś plus. ^^ Interaktywne nauczanie raczej nie jest zbyt powszechne i czasami trzeba samemu znaleźć ciekawszy sposób do nauki, który będzie przy tym skuteczny - tłumaczenie tekstów jest świetne i sama chcę teraz to robić w wolnym czasie(zacznę chyba jednak od japońskich bajek lub mangi, teksty ekonomiczne lub polityczne mogą być ciut dla mnie za trudne :D). Och, chciałabym znać 1/4 niezbędnych kanji. Hiragana i katakana to przy tym bułka z masłem...
      Tylko te cztery lata to nie jest nauka każdego dnia. Uczę się jedynie w wolnym czasie, którego aktualnie mało co posiadam i nie jest to zbyt efektywne. Dlaczego w Polsce jest tak ciężko z filologią japońską? Wrrr! Nie mam z kim rozmawiać, nie mam blisko też nikogo, kto by sprawdzał teksty, dlatego tyle już nad tym siedzę i jakoś mi to nie idzie. W dodatku strasznie się stresuję, gdy mam się odezwać po japońsku (nawet wtedy, gdy druga osoba w ogóle nie zna tego języka). Gdybym była zmuszona do mówienia, to pewnie jakoś by poszło. :)

      Delete
    3. Też tak słyszałam od osób, które tam są/były. No i relatywnie, jak na Japonię, niedaleko z Kanazawy do Osaki, gdzie mam paru znajomych, byłych nauczycieli i rodzinę, która gościła mnie u siebie ostatnim razem i nalegają, żebym wpadła.
      A wiesz, mogłabyś się zdziwić co do tych politycznych tekstów. Pewnie, mnóstwo słówek, których znaczenie trzeba sprawdzać, ale gramatycznie tekst, który tłumaczę w tej chwili, jest prosty (dopóki nie natrafię na ciągnące się na cztery linijki zdanie, ale nadal zaskakująco prosty). Manga z kolei może się okazać zaskakująco trudna, zwłaszcza jeśli będzie w niej pełno slangu albo takich typowo japońskich zwrotów, no i urwane gramatycznie zdania, gdzie trzeba z kontekstu się domyślać, kto jest podmiotem (co też nie zawsze jest łatwe). Dwie strony medalu do każdego tekstu, jak myślę. :)
      Nawet nie wiem, jak to w Polsce jest z filologią japońską, moja wiedza w tym temacie ogranicza się do tego, że znam 2-3 uniwerki, które taki kierunek oferują (UAM, Jagiellonka i Warszawa, ale do tej ostatniej nawet nie mam pewności). Ale od znajomych wiem, że w Warszawie jest iluś Japończyków, a jeśli nie - może penpal? Na przykład InterPals.com, tam jest mnóstwo Japończyków. To bardziej ćwiczenie pisania niż mówienia, ale kto wie, a nuż trafisz na kogoś, kto będzie później chciał się przenieść z listów na Skype'a czy coś takiego? A stresowaniem się nie przejmuj, mnie to nadal nie minęło, nadal jestem za bardzo świadoma tego, że mówię w kompletnie obcym mi języku i za dużo myślę o tym, jak coś powiedzieć, niż co powiedzieć. To mija z czasem i praktyką. A jakby co, to chociaż ze mnie mistrz żaden, to też chętnie pomogę, jak mogę. :)

      Delete
    4. Mam czasami problem ze zrozumieniem niektórych przepisów polskiego kodeksu cywilnego czy pracy, a co tu dopiero mówić o tekstach politycznych po japońsku! ^^ Mimo wszystko mnie zaciekawiłaś i pewnie jakiś tekst sobie znajdę, coby się bardziej pogrążyć we własnej niewiedzy. :D Co do mang masz rację, nieraz trafiałam na takie, gdzie ciężko coś zrozumieć. Dlatego zaczynam od "Dragon Balla" - anime obejrzane kilka(naście) razy, manga przeczytana, więc znam większość tekstów na pamięć - będzie o wiele łatwiej z tłumaczeniem. :)
      W Krakowie jest (ale za daleko), do Poznania miałam iść, jednakże przedmioty maturalne mi się nie zgadzały i o - staram się sama za to zabrać.
      Myślałam kiedyś o tym, a gdy za dużo myślę, nie realizuję tej idei -.- Powinnam jednak coś z tym zrobić.
      Skype? Gdy widzę przechodzącego obok mnie (najlepiej młodego) Japończyka, nie!, to nie musi być nawet Japończyk, wystarczy Azjata, to dostaję na jego widok już nie powiem czego. :D Znając mnie, nie odzywałabym się do niego, a jedynie patrzyła jak w obrazek. Nauka pełną gębą, :)
      Ucząc się innych języków, dopiero po kilku latach porządnej nauki nauczyłam się nie myśleć, jak coś powiedzieć, tylko mówić, więc jeszcze dużo przede mną. :)
      Oj, dziękuję. Sama rozmowa dużo wniosła. :)

      Delete
    5. Mogę Ci podesłać tekst, który sama akurat tłumaczę (co prawda skan nie jest jakiejś mega dobrej jakości, ale to wychodzi dopiero przy co bardziej skomplikowanych kanji). Tytuł ma "Świat w punkcie zwrotnym i Japonia" i rozdziały, które ja mam traktują o okresie między 1972 a 1986. Czasami trochę przynudza, ale miejscami jest naprawdę ciekawie.
      Mm, "Dragon Ball". Ech, wracają wspomnienia. Muszę wreszcie ruszyć zad i sobie ściągnąć wszystkie odcinki, a jak będę w Japonii to może nawet dokupię resztę mang (bo mam na razie tom pierwszy, który nawet zaczęłam czytać, ale potem jakoś się rozproszyłam :P). A to było taaakie fajne! <3
      Nie myśl, rób. Za dużo myślenia powstrzymuje przed działaniem, a przynajmniej tego mnie nauczyło doświadczenie. :)
      Cóż, na mnie akurat mieszkańcy Azji Wschodniej tak nie działają, jest tylko jeden Japończyk, którego uważam za atrakcyjnego i na którego widok zmiękłyby mi kolana, a zwie się Ken Watanabe. ;) A tak to jednak wolę zachodni typ urody u facetów. No dobra, okazjonalnie spodoba mi się jakiś Hindus, ale tylko ci z filmów, bo oni są ładniejsi niż ci, których mijam na ulicach. :P
      Nie no, pewnie, myślenie w danym języku przychodzi duuużo później (mnie zaczęcie myślenia po angielsku zajęło przynajmniej ze dwa lata, a miałam ten plus, że 5 dni w tygodniu po ok. 6-7 godzin siedziałam w szkole, więc siłą rzeczy musiałam szybko to ogarnąć), ale też myślę, że myślenie o tym, co powiedzieć zamiast jak przychodzi dużo szybciej. A przynajmniej mam wrażenie, że przez te 3-4 miesiące 2 lata temu dałam radę skupiać się bardziej na treści niż na jakości (że mało kto mnie poprawiał to wina tej japońskiej grzeczności, gdyby mnie poprawiali częściej, pewnie mówiłabym o niebo lepiej :P).
      Nie ma problemu. Jak kiedyś uznasz, że może warto by jakichś wiadomości posłuchać, polecam www.fnn-news.com - możesz tam obejrzeć klipy z wiadomościami, a pod nimi jest dokładny zapis wszystkiego, co w filmiku zostało powiedziane. Mega pomocne i przy czytaniu, i przy słuchaniu (bo czego nie dosłyszysz/zrozumiesz ze słuchu, to doczytasz). A jak jeszcze korzystasz z Google Chrome, to połącz to z plug-inem Rikaikun, który pokazuje, co znaczy zaznaczone słowo i jak je przeczytać. Nie raz i nie dwa ułatwił mi życie. ;)

      Delete
    6. Jakbyś miała czas, to ja poproszę (akiraa.20@hotmail.com). Pewnie i tak niewiele zrozumiem, ale będę miała pewien cel do osiągnięcia i moją ambicją będzie zrozumieć tekst i go dobrze przetłumaczyć. :) W dodatku tytuł ciekawy, więc powinno być przyjemnie. :)
      "Dragon Ball" to klasyka. :) Niestety na próżno mi szukać mangi w polskich księgarniach. Na szczęście Internet stanął na wysokości zadania i znalazł dla mnie angielską wersję. :)
      Tylko że ja i tak myślę, i za dużo analizuję, i za bardzo chcę, i się martwię, że nie wyjdzie perfekcyjnie. Z tego wszystkiego zazwyczaj rezygnuję, potem się na siebie wściekam i po jakimś czasie do pomysłu wracam. :)
      Może nie do końca wszyscy Azjaci, ale na pewno Japończycy i Koreańczycy Południowi, po prostu ślina sama cieknie. ^^ A tego pana to ja znam i bardzo jako aktora cenię. :) W filmach wszystko jest ładniejsze. :P
      Jak jest się zmuszonym, wtedy wszystko jakoś szybciej przychodzi. Kiedyś chciałam, by ktoś wywiózł mnie do Japonii i tam zostawił, przynajmniej języka bym się nauczyła. :)
      Rzeczywiście fantastyczna sprawa, a Rikaikun ratuje życie. :)

      Delete
    7. To zaraz Ci wyślę. :)
      W filmach zawsze jest ładniej i fajniej. Ale kiedy zobaczyłam jednego z tych Hinduskich aktorów, który mi się podoba, na żywo (aaaa!) i się okazało, że lajw jest równie przystojny jak na filmach (jeśli nie bardziej), więc odzyskałam trochę wiary w świat filmów.
      To przyczaj się na lotnisku, w miejscu, w którym rozdzielają bagaże do odpowiednich samolotów, i właduj się do walizki kogoś lecącego do Japonii. Dopóki nie wylądujesz, o niczym się nie dowie. :P

      Delete
    8. Aj, dziękuję bardzo. :) Już się tymi kilkoma stronami zachwycam. :)
      Eee, to chyba jakiś wyjątek. :D Chociaż, Hindusi ogólnie są przystojni, więc nie ma raczej żadnej różnicy między filmem a realem. :) Co innego u nas...
      Myślałam o tym, ale do Japonii leci dosyć długo, więc nie wytrzymałabym długo w walizce taka poplątana. :D Postanowiłam po prostu kupić (jak będzie mnie stać ^^)bilet dla dwóch osób w jedną stronę i po kłopocie. :D

      Delete
    9. Drobiazg. :)
      Ee, różnie to z Hindusami bywa, a przynajmniej stwierdzam tak, rozglądając się dookoła. :P
      Dla dwóch? Z kim się wybierasz? :)

      Delete
    10. Młodzi nie są tacy źli, ale starsi i te ich brody, wąsy... Jakoś niesmacznie wyglądają. :D
      Zabieram chłopaka mimo jego sprzeciwów, we dwoje zawsze raźniej. :)

      Delete
    11. Nie, nawet niektórzy młodzi są w najlepszym wypadku przeciętni. :P
      O! To powodzenia. Polecam sprawdzenie cen raz czy dwa poprzez skyscanner.com, po czymś takim od czasu do czasu reklamy na różnych stronach będą wyświetlać okazje na wyszukiwany wcześniej lot (darmowa przypominajka i śledzenie cen bez wysiłku).

      Delete
    12. Eee, a tak się nimi zachwycałam. Cóż, zostanę przy swoich Japończykach i Koreańczykach. ^^
      Myślę, że może na przyszłe wakacje się uda, a jak nie to za dwa lata na pewno (jeny, jakie długie czekanie!).

      Delete
    13. Nie no, jak u wszystkich, są okazy piękne i szpetne, przeciętne i nadzwyczajne... Ale jednak to, co pokazuje kino indyjskie to chyba nie tylko selekcja talentu, ale także (a może przede wszystkim) urody. Bo Hindusi, których znam, są tacy raczej... hm. :P Chociaż nie da się ukryć, że Hindusi są zazwyczaj o niebo przystojniejsi od Pakistańczyków.
      Dwa lata mijają jak z bicza strzelił, wystarczy się tylko czymś zająć. O, tu zajęcia, tam ocena, uff-uff jak lokomotywa, pobiec za czymś, aaaaaegh, gdzie czas na spanie, powtórzyć proces kilkakrotnie i o!, dwa lata minęły, nawet nie wiadomo kiedy ani gdzie. :)

      Delete
    14. Tacy "hm" w pozytywnym znaczeniu czy raczej negatywne "hm"? :D I to o wiele przystojniejsi. Mi Pakistańczyk kojarzy się ze starcem w podeszłym wieku z turbanem na głowie i niezbyt miłym wyrazem twarzy. ^^ Za to Arabowie to gorąca krew. :D
      Mam masę zajęć, które zabierają mi cały czas wolny (zapomniałam już, co to jest) i drugie tyle zajęć, na które czasu już nie mam. Mimo wszystko jak na coś z tęsknotą czekam, to chyba wszystko się zatrzymuje wokół, a ja w tym tkwię. :)

      Delete
    15. W takim raczej przeciętnym-ze-skłonnościami-ku-negatywnym "hm". :P Hm, jak turban to Sikh, a jak Sikh to prawie na pewno nie Pakistańczyk. :P Ale tacy starsi Pakistańczycy nie są źli, jak jeszcze mówią po angielsku, to zazwyczaj okazują się sympatycznymi ludźmi, nawet jeśli mają strasznie konserwatywne poglądy (w moim mieście niemal wszyscy taksówkarze są Pakistańczykami, więc czasem zdarza mi się z takim porozmawiać przez moment). Ale młodzi Pakistańczycy, których znam, naprawdę nie są atrakcyjni. Nie wiem, może to przez to jakieś dziwne zamiłowanie do "gangsta" stylu i lansowania się spodniami w kroku, ogromną, dającą po oczach biżuterią, głupimi wzorkami wystrzyżonymi we włosach... Urgh. Na szczęście nie tylko ja tak myślę, sporo z moich pakistańskich koleżanek ma o takich kolesiach identyczną opinię, że to tylko pustogłowe, nieatrakcyjne lansujące się głąby na utrzymaniu mamusi i tatusia, a to chyba znak, że to nie ja jestem uprzedzona, a z tymi kolesiami jest coś nie tak. ;P A Arabów zbyt wielu nie spotkałam - paru Afgańczyków, Irańczyka i paru Turków (acz tych ostatnich głównie w Niemczech), ale Araba jeszcze nie. Może jeszcze się nadarzy okazja?
      Wiem, jak się na coś strasznie czeka, to czas, jak na złość, zwalnia. Ale jak się człowiekowi już uda czymś zająć na tyle, że nawet nie ma potem siły/czasu myśleć o czymś innym, to nagle mija szybciej, nawet jeśli tylko o odrobinę.

      Delete
    16. Ach, takie "hm". Rozumiem. :D
      Sikhizm to hinduska religia, prawda? Po prostu oni mi się tak kojarzą, nie wiem dlaczego, ale obrazek w mojej głowie przedstawiający Pakistańczyka w turbanie (teraz do mnie doszło, jaka to durna jest myśl) nie nastraja pozytywnie i nie potrafię tego zmienić. Może to dlatego, że Pakistan sąsiaduje z Indiami?
      O tak, taki lans jest najlepszy. Jak widzę takich ludzi, to moja samoocena automatycznie się podnosi. Dochodzę wtedy do wniosku, że jestem mądrzejsza od nich, bardziej samodzielna, mam lepszy gust, co dowodzi temu, że nie są tacy fajni, jak im się wydaje. Nie jesteś więc chyba uprzedzona, to z tamtymi ludźmi jest coś nie tak. :D
      Słyszałam, że w Nottingham taksówkami jeździ dużo Pakistańczyków i Arabów. :) O, byłoby bombowo, gdybym poznała jakiegoś Afgańczyka; wydają się bardzo ciekawi. :)
      Ostatnio zauważyłam u mnie na roku dwóch chłopaków z Armenii (a przynajmniej tak sądzę po imieniu jednego z nich) i też nie wydają się tacy źli. :)

      Delete
    17. Sikhism hinduską religią? Erm, nie bardzo. Sikhism jest religią monoteistyczną, a hinduizm - politeistyczną. No i w sikhizmie nie ma kast, co jest bardzo ważne w hinduizmie.
      A obrazek Pakistańczyka w turbanie pewnie wyniosłaś po 9/11, kiedy to amerykańskie media z uporem pokazywały taki właśnie obrazek terrorysty. Co prawda w Pakistanie są sikhowie, w końcu sikhizm wywodzi się z Punjabu, który po podzieleniu Indii miał kawałki i w Indiach, i w Pakistanie, ale, jakimś dziwnym trafem, pakistańscy muzułmanie i sikhowie strasznie się nie cierpią. I niewiadomo, w sumie, dlaczego, bo to przecież, praktycznie rzecz biorąc, jeden naród, nawet sami Pakistańczycy i Indusi nie widzą między sobą różnicy (poza pismem i rządem, tak naprawdę), a w Indiach i islam, i sikhizm były (i nadal są) odskocznią przede wszystkim od kast, więc jedni z drugimi powinni być za pan brat. Może kiedyś się między nimi ułoży albo sobie wyjaśnią, cokolwiek ich tam podzieliło...
      Patrząc po miejscach w Anglii, w których byłam, to ten fenomen pakistańskich taksówkarzy chyba nie jest obecny wyłącznie w Nottingham i Bradford. W Oksfordzie też sporo widziałam pakistańskich taksówkarzy, w Londynie na bank nie da się tego uniknąć, za duże miasto, w Manchesterze podobnie, w Leeds jest ich niemal tyle samo co w Bradford (bo są po sąsiedzku)... Chyba coś w tym jest, że każda nacja imigrantów wynajduje sobie, po czym stopniowo dominuje jakieś zawody. W Anglii Pakistańczycy najczęściej są taksówkarzami albo właścicielami warzywniaków (nie tylko takich ogólnie sklepów z azjatycką żywnością, ale właśnie warzywniaków - co ciekawe, Turcy w Niemczech, z tego co zaobserwowałam, też chętnie zakładają warzywniaki, ciekawe, skąd się to bierze), Polacy dominują w fabrykach i na farmach (pomijając, oczywiście, polskie sklepy), Irlandczycy już od dawna nałogowo otwierają puby... Ciekawe, co będzie za, powiedzmy, dekadę, kiedy większość Polaków w Anglii będzie już zasiedziana, czy może wtedy zdominujemy jakieś inne środowisko pracy. :P
      Afgańczyków znam około sześciu, sami faceci. Teraz już są biegli w Angielskim i dorośli, odpowiedzialni z nich goście, ale na samym początku było widać, że się bali: sami, tysiące kilometrów od domu, nie mieli pewności czy ich jednak nie deportują po zakończeniu szkoły, a przecież uciekali od niebezpieczeństwa... Nawet sobie nie potrafię wyobrazić, co musieli przeżyć. Ale teraz, kiedy już się nie boją i znaleźli w Anglii nowy dom i na nowo poczuli się bezpiecznie, są to faceci do rany przyłóż, i do tańca, i do różańca, jak to mawiają. Pewnie sporo w tym jest z tego, że to młodzi faceci, najmłodszy, kiedy go poznałam, miał chyba 14 lat, a to było jakieś 5 lat temu, więc przybyli w takim wieku, kiedy w człowieku dopiero się kształtują opinie i poglądy. I, co ciekawe, wielu z nich, na pierwszy rzut oka, wyglądają jakby byli w połowie Chińczykami - Dżyngis Khan i jego armia musieli nieźle pohulać na terenach dzisiejszego Afganistanu. ;P
      O! Armeńczyka żadnego jeszcze nie spotkałam, a też pewnie ciekawi ludzie. No i, choćby patrząc na mapę i na położenie kraju, mogą być zaiste ciekawej urody. ;)

      Delete

Obserwatorzy

Szablon: LifeThemes. Obrazek: DeviantArt (autor niezapisany). Powered by Blogger.