Decyzje



Wreszcie przyszło co do czego: spotkanie informacyjne a propos opcjonalnego roku w Japonii (przyszły rok), tego, co jest dla nas dostępne a co nie, się odbyło. Teraz trzeba tylko planować.
Pf, tylko. Aż!
Jak tak patrzę na tę całą kartkę, na której znajdują się wszystkie opcje dostępne dzięki Oksfordowi, to sama nie wiem, co myśleć. Żaden ze staży mnie kompletnie nie interesuje, a i czuję, że gdybym się któregokolwiek podjęła, to tylko żyłabym w stresie i że brakowałoby mi czasu na robienie tego, na co naprawdę mam ochotę tj. riserczu do licencjatu. Więc zostają uniwerki.
Uniwerki… Ech, i tu zaczynają się schody. Może wyłożę to w punktach, a nuż i mnie się trochę rozjaśni w głowie.
1.      Opcji jest w sumie sześć. W kolejności wypisanej na kartce: Keio, Kyoto, Kanazawa, Osaka Daigaku, Ochanomizu i Hiroshima.
2.      Z tych sześciu tylko trzy (Keio, Kyoto i Osaka) dostępne są dla wszystkich.
3.      Pozostałe trzy mają umowy z konkretnymi college’ami w Oksfordzie: Hiroshima jest opcją na wyłączność dla ludzi z Wadham, Ochanomizu tylko dla dziewczyn z Queens, a Kanazawa – wyłącznie dla osób z Pembroke’a (to ja).
NB: wiem, że te nazwy college’ów pewnie niewiele Wam mówią. Za dużo by w tym poście tłumaczyć, więc odsyłam na stronę (w języku angielskim).
4.      Co za tym idzie: przykładowo, osoby z Pembroke’a mają prawo do tego jednego miejsca oferowanego przez Kanazawę. Jeśli powiem, że je biorę, nikt inny nie stanie mi na drodze i nikt nie będzie go mógł nawet tknąć.
5.      Jeśli się dobrze orientuję, jeśli nikt z powiązanego z nimi college’u nie zechce miejsca na uniwersytetach Kanazawa, Hiroshima i/lub Ochanomizu, ktoś inny może się starać o to miejsce. Ale! Uniwerek ten ma prawo odmówić miejsca na samej podstawie tego, że ów aplikant nie jest z powiązanego z nimi college’u, to raz. A dwa, jeśli jednak zgodzi się przyjąć kogoś spoza powiązanego college’u, preferencje mogą być (i pewnie będą) przydzielane według wyników z zeszłorocznych egzaminów.
6.      Podobnie jest z miejscami „otwartymi” – wynik zeszłorocznych egzaminów dyktuje pierwszeństwo wyboru.
Okej, więc jaki ja mam problem? Przede wszystkim taki, że Kanazawa, jakkolwiek śliczna (widziałam zdjęcia) i na pewno jako miejsce by mi się spodobała, może nawet czułabym się tam dobrze, jest zadupiem. Dużym zadupiem, ale nadal. A mnie, ze względu na naturę licencjatu (tatuaże), którego chciałabym się podjąć, potrzebne jest wielkie wręcz miasto. Przekładając to na polskie warunki, potrzebna mi jest przynajmniej Gdynia, a nie Kielce. Oczywiście, populacja Kanazawy jest nieco większa od populacji Gdyni (Gdynia, jak widzę, ma ok. 457 tyś, a Kanazawa – 467 tyś), ale w Japonii jest więcej ludzi i gdyby porównać Tokyo (ponad 13 mln) do Warszawy (1.7 mln), to rozumiecie chyba, o co mi chodzi.
Ech, zboczyłam chyba z tematu. Tak czy inaczej, potrzebne jest mi miasto. Im większe, tym lepsze. Najbliższe Kanazawy miasto to chyba Nagoya – ok. 240km samochodem. Później jest Kyoto, ok. 300km, Osaka, ok. 350km i Tokyo – prawie 500km. Przy czym transportem publicznym, z którego raczej bym korzystała, podobne podróże nie zawsze są wygodne (Google uparcie twierdzi, że aby dojechać pociągiem do Tokyo, koniecznie muszę jechać przez Kyoto, czyli się cofnąć, żeby pójść naprzód, debilne) i nie zawsze są tanie.
A z tym, z kolei, wiąże się bardzo duży problem numer dwa, wszystkim nam pewnie znany: pieniądze. Stypendium, które mi przysługuje przy dowolnym z miejsc na uniwersytecie, obejmuje tylko lot oraz koszty utrzymania się (kartka używa jakże jasnego słowa „living”, więc nie wiem, czy chodzi tylko o koszt pokoju w akademiku, czy obejmuje to również jakieś kieszonkowe na jedzenie); może jeszcze się okazać, że dostanę coś na podręczniki, ale lepiej na to nie liczyć, niż liczyć i się rozczarować. Ale wszystko inne, włącznie z ewentualnymi podróżami, nawet jeśli nie byłyby one turystyczne a naukowe, muszę opłacić sama. Pan Doktor z ogromnym uśmiechem oznajmił nam na samym początku spotkania, że Oksford nie ma żadnych pieniędzy, aby nam dać. Więc albo sobie zaoszczędzę (jakoś), albo wynajdę inne źródło dofinansowania (sponsor, inne stypendia, bogaci krewni, chociaż takich chyba nie mam). Gdyby udało mi się zdobyć miejsce w jakimś dużym mieście, koszta podróży pewnie byłyby mniejsze, bo wystarczyło wsiąść w jakiś autobus lub metro, zamiast przedzierać się przez pół kraju, no ale Pembroke postarał się za mnie o umowę z właśnie Kanazawą, zamiast czymś innym.
Ech, nie ukrywam, patrząc na tę kartkę, moje preferencje, w malejącej kolejności, to Osaka, Hiroshima i Kanazawa. Pozostałe mnie nie interesują, a i nie sądzę, abym miała wystarczająco dobre wyniki z egzaminów, by w ogóle wzięto mnie pod uwagę przy Keio czy Kyoto, więc niech inni się o to biją. Problem z Osaką jest taki, że też mogą stwierdzić, że wyniki za kiepskie i nie mam co liczyć. Na dodatek jako jedyny uniwerek z tej listy mają zwyczaj rozmawiać z kandydatami telefonicznie zanim podejmą decyzję, więc gdybym do tej rozmowy doszła, chyba padłabym z nerwów. Ja nie cierpię rozmawiać przez telefon po polsku ani po angielsku, co dopiero w języku, który ledwo jako-tako ogarniam! @.@! A Hiroshima? Cóż, w Wadham jest tylko jedna osoba, która na dodatek jest moją współlokatorką – nazwę ją Kudłata (bo wszyscy ją poznają po włosach, takie są ślicznie kręcone i lekko napuszone). Wiem, że Kudłata do Japonii jechać raczej nie chce, z przyczyn różnych. Więc są jakieś tam drobne szanse, że jej miejsce zostałoby otwarte dla innych. Może inni woleliby te giganty, jak Tokyo, Kyoto czy Osaka? Albo na tle osób chętnych na Hiroshimę, moje wyniki z egzaminów wypadłyby najlepiej i miałabym szansę? No ale tego nie wiem. Mogę spróbować i zobaczyć, co z tego wyjdzie, ale, znowu, lepiej się nie nastawiać na nic, bo wtedy odmowa boli bardziej. Więc w takim wypadku zostałabym z Kanazawą, taki Plan B (czy nawet Plan C). I tu muszę się bardzo, ale to bardzo poważnie zastanowić nad dwoma sprawami:
a)      Co chciałabym bardziej: siedzieć przez rok w Japonii i zrobić upragniony licencjat czy zostać w Oksfordzie i szybciej skończyć studia, zmieniając wtedy temat pracy licencjackiej?
b)      Na co mnie, realistycznie, bardziej stać?
W pewnym sensie, kiedy widziałam się dwa tygodnie temu z moim ortodontą, liczyłam, że mi powie „Sorry, ale musisz być na miejscu, musisz przychodzić co te X czasu”. Wtedy nie byłoby problemu: nie stać mnie na latanie przez pół globu w tę i nazad, nikt mi na to pieniędzy też nie da, więc nie jadę, koniec problemu. Ale jako że nie będę mieć aparatu per se tylko Invisalign (takie jakby nasadki, które działają w ten sam sposób co klamra, ale można je zdjąć i co 2 tygodnie trzeba je wymienić na nowy komplet), to ortodonta powiedział, że może mi ich dać tyle na zapas, ile trzeba, jeśli mi nie przeszkadza, że leczenie się w takim wypadku przeciągnie. A to byłby taki wygodny czynnik podejmujący decyzję za mnie…
Nie wiem, absolutnie nie wiem, czego chcę. Jakoś nie potrafię się zdecydować, cały ten wyjazd jest dla mnie chyba zbyt emocjonalną sprawą, bo zmieniam zdanie w zależności od humoru. Czasem czuję podekscytowanie, że mogłabym w Japonii zrobić naprawdę ciekawe badania antropologiczne/socjologiczne, że mogłabym się dowiedzieć mnóstwa ciekawych rzeczy na temat tatuaży, a potem wrócić do Oksfordu nie tylko z ogromem materiałów, ale także z ładnie oszlifowanym japońskim. A czasem mam tak serdecznie dość tego wszystkiego, japońskiego i studiów w ogóle, czasem czuję się tym wszystkim tak zestresowana, że wolę szybciej skończyć studia, choćby i z gorszym wynikiem, byleby już mieć ten stresujący etap życia za sobą. Ani razu nie zdarzyło mi się pomyśleć o tym obiektywnie, tak jakby poza własnym ciałem, bez emocji wpływających na mój wybór.
W takich chwilach zazdroszczę osobom, które zaczęły kurs japońskiego na Oksfordzie po mnie. Zmienili im program tak, że zamiast obowiązkowego semestru na pierwszym roku i możliwości pojechania jeszcze raz na rok na czwartym, mają obowiązkowy drugi rok (cały) spędzony w Japonii. Wiadomo, to też ma swoje minusy, ale w chwili obecnej jego ogromnym plusem jest to, że żadne z nich nie musiało podejmować decyzji: jechać czy nie jechać? Chcę czy nie chcę? Argh!
Nic to, trzeba się zabrać za jakiś plan tego wszystkiego. Zrobić Plan A (Osaka), Plan B (Hiroshima), Plan C (Kanazawa) i Plan D (Oksford), pomyśleć nad wszelakimi aspektami za i przeciw i tak dalej. W poniedziałek umówiliśmy się z japonistami z ostatniego roku na spotkanie, gdzie będziemy mogli ich wypytać o wszystko to, czego Pan Doktor nie wiedział (a było tego dużo – przez całą godzinę najczęściej powtarzającymi się słowami było „I don’t know”). Na pewno będzie to choć trochę pomocne z praktycznego punktu widzenia, ale czy pomoże mi podjąć decyzję? Nie wiem, oby.
Cóż, tej kartki z preferencjami nie muszę oddawać aż do 26-tego (poniedziałek ósmego tygodnia, tak dla ciekawych). No nic to, trzymajcie za mnie kciuki, żebym zdołała się zdecydować. Nieważne na co – na cokolwiek. Byleby się zdecydować. I być tej decyzji choć trochę pewną.
Ach, a piosenka może i klimatycznie nie pasuje do postu, ale koniecznie ją odsłuchajcie, bo jest piękna, to moja nowa muzyczna miłość. <3


EDIT (19-XI-12)
Chuj, jadę. Hiroshima jako numer 1 (jakkolwiek bym chciała, na Osakę nie mam szans, już inne osoby wyraziły zainteresowanie), a Kanazawa jako numer 2. I niech będzie, co ma być, o!

Nie wyrabiam



Ludzie, jeśli kiedykolwiek będziecie mieli wybór: być mega zorganizowanym i sprawiającym wrażenie takiego, który wszystko ogarnie sam albo być chaotycznym i ogarniać się wybiórczo, bez wahania wybierzcie to drugie. Uwierzcie, mi wiem, co mówię. Jak chaotycznemu człowiekowi przydarzy się mieć za dużo na głowie, to da sobie radę, ale jak ktoś mega zorganizowany będzie w takiej samej sytuacji, to jest tylko o krok od załamania nerwowego. A nie daj Bóg żeby się jeszcze cokolwiek innego sypało w tym samym czasie – to już w ogóle można zapomnieć o zdrowiu psychicznym oraz o zrobionej robocie.
Krótko mówiąc: nie wyrabiam. Mam już serdecznie dość tego semestru, chcę wrócić do domu i schować się w swoim pokoju (nie tym prowizorycznym malutkim czymś, co służy mi za pokój w Oksfordzie) z Dżodżem, mandarynkowo-lotusową herbatą i „Oblivionem” na konsoli. Żadnych tłumaczeń, żadnych zadań domowych, żadnego, absolutnie żadnego stresu, że coś trzeba zrobić. I Dżodż, którego można przytulić. I bycie na miejscu, żeby wszystkie informacje otrzymywać od razu.
A teraz muszę podjąć iście męską decyzję: ruszyć dupę i kupić sobie curry czy pozostać czy fasolce po bretońsku z boczkiem i kiełbasą Pudliszek? Które pocieszy mnie skuteczniej?

Który dzisiaj?




Oxford powinien zacząć używać hasła reklamowego. Mam nawet pomysł: „University of Oxford – zaginamy czasoprzestrzeń”. True story, słowo daję. Nie znam innego miejsca, które zaginałoby czasoprzestrzeń w równie mistrzowski sposób.
Rok szkolny podzielony jest tu na trzy semestry liczące po osiem tygodni każdy. A więc dwadzieścia cztery tygodnie w sumie. Co znaczy, że rok szkolny równa się połowie roku kalendarzowego. Co znaczy, że trzyletnie studia tak naprawdę trwają półtora roku, a czteroletnie – dwa lata. Mózg rozjebany? Tak na dobry początek chyba.
Dziś jest ostatni dzień drugiego tygodnia semestru. Jednocześnie dopiero i aż drugiego tygodnia. Hmm, że co? Tak, dopiero i aż drugiego tygodnia. Dopiero, gdyż siedząc tu od tygodnia przed semestrem, człowiek czuje, jakby to już trzeci tydzień powinien się kończyć. A aż, ponieważ jutro będzie już trzeci tydzień. Po trzecim przychodzi czwarty, a czwarty jest połową semestru. A chyba każdy wie, że od połowy wszystko już idzie z górki. No i nie zapominajmy, że na czymś ten czas musi upływać – kiedy jednak tak sobie przepływa między palcami? Nie mam pojęcia.
Zaginanie czasu już mamy, zagnijmy też i przestrzeń. Dziesięć minut spokojnym spacerkiem – odległość duża, mała, zrozumiała? W większości wypadków mała lub zrozumiała, nieprawdaż? Nie w Oksfordzie. Jeśli spacerkiem trzeba gdzieś zapieprzać całe dziesięć minut, to ło ho hooo, panie, weź pan rower, bo padniesz ze zmęczenia! A, żeby było jeszcze ciekawiej, w dziesięć minut na piechotę pan ów zajdzie dalej, niż gdyby wsiadł w autobus. Jeżdżenie po centrum (ekhm, w sensie centralnej części, nie wyobrażajcie sobie aż tak wiele) Oksfordu autobusem czy jakimkolwiek pojazdem na czterech kółkach jest koszmarem i sugeruję polubienie spacerów lub jazdę na rowerze. Cóż, tak to jest, kiedy ktoś próbuje zmodernizować średniowieczne miasto – samochody muszą jeździć naokoło przez większość czasu.
A najlepsze w tym wszystkim i tak jest to, że nikt w Oksfordzie nie ma zielonego pojęcia o aktualnej dacie. „Hej, zespół Iks gra koncert trzynastego listopada, przyjdziesz?” „Trzynastego listopada? A kiedy to?” „No, wtorek szóstego tygodnia.” „Aa, to mów mnie tak od razu” Na ten przykład. Chociaż najczęściej widać to na początku wykładu, kiedy przychodzi do zapisania daty: „Ej, który dzisiaj?”. Najszybciej wyciągający telefon odpowiadający wygrywa.
„University of Oxford – zaginamy czasoprzestrzeń”. Przyznajcie sami, przynajmniej połowa fantastów i fizyków od razu by wysłała aplikację! xD

Whoa o.O



O rany, to dopiero poniedziałek, a mój mózg już umarł. Dwa bite dni spędzone na tłumaczeniu dwóch króciutkich stronek, a dwie kolejne muszą być gotowe na czwartek. A obiecywali mi łatwy rok… Nie no, na razie zwalam winę na to, że to ledwo początek semestru i mój mózg musi wpaść w tę rutynę, ale coś czuję, że czeka mnie dzisiaj wczesna nocka.
I właśnie stanęłam, bo moja głowa się wyłączyła.
Ech, najgorzej wytrzymać ten pierwszy tydzień – a potem już tylko siedem. Chociaż jeśli nic się nie poprawi, to się chyba zapłaczę, bo po przygotowaniach do egzaminów mam dość podobnego tyrania i nie chcę wyłuskiwać każdej minuty każdego dnia na naukę.
Czekoladowy wafelek. I Criminal Mindsy. Tak, to jest rozwiązanie na teraz.

Zabiegana


Nie ma to jak zabiegane życie. Nie, serio, zabiegane życie jest spoko. Tylko gorzej, jak ostatni miesiąc wakacji sobie człowiek tak zorganizuje, że praktycznie żyje na walizkach. Wtedy już nie jest aż tak ciekawie.
Za równo tydzień lecę na Majorkę. Dziewięć dni spokoju, ciepełka, basenu i drinków z palemką – a przynajmniej taki jest plan. W przerwach między pływaniem i suszeniem się zamierzam zająć się pisaniem. Teraz nie mam już żadnych wymówek: chwilowo urlop od Ławy, „... czykropki” też ogarnęłam (powinny ruszyć w październiku, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, watch this space), nie będę siedzieć w Internecie ani przy X-Boxie… Jeśli w takich warunkach się nie ogarnę i „Sukcesji” nie skończę, macie prawo trzepnąć mnie w łeb i opieprzyć z góry na dół.
A potem powrót, dwa dni na przepakowanie i aklimatyzację do brytyjskiej pogody i welcome back, Oxford. W sumie nawet się cieszę, fajnie będzie znów pospotykać znajome twarze, potańczyć, potolkienić i pouczyć sześciolatka angielskiego. Tylko perspektywa nauki nie napawa mnie zbytnim entuzjazmem. :P No ale wszyscy sempai mówili, że trzeci rok jest najprostszy i najlżejszy, nie zamierzam się uczyć dodatkowego języka, nie będzie już wykładów, więc spodziewam się jakichś siedmiu godzin zajęć w tygodniu. Łuhu! A że bieda mnie teraz przydusiła, to zapukam do woźnego wydziału orientalistyki, czy nie zatrudniłby mnie znowu w wydziałowej kawiarni. Kokosów tam nie zbiję, ale lepiej te pieniądze mieć niż nie, a i dwie godziny pracy w tygodniu w kawiarni nie są zbytnio męczące, w ciche dni będę sobie mogła poodrabiać zadania domowe albo coś. A z woźnego jest równy gość, on jako jedyny cokolwiek na tym wydziale wie, to tym bardziej – uwielbiam ludzi, na których można polegać i którzy coś wiedzą, w odróżnieniu od większości moich nauczycieli i wykładowców.
Ech, i tak sobie myślę, iloma to ja rzeczami się zajmuję i w sumie to się nawet dziwię, jak ja daję radę. No dobra, nie dziwię się, bo nie zawsze daję radę. :P Ale chyba aż tak źle być nie może, skoro jeszcze to wszystko mi się nie sypie na głowę. Jednak o ileż przyjemniej by było, gdyby wszystko szło gładko. Na przykład gdyby poza Miękko i mną ktoś jeszcze coś na Ławie oceniał, ba!, chociaż dawał znaki życia i zainteresowania. Albo gdyby wszyscy dziennikarze „Proliteracji” zorganizowali się na tyle, by wysyłać teksty na czas, choćby i ten najbardziej ostateczny termin (może jestem dziwna, ale naprawdę nie rozumiem, jak można sobie tak kompletnie zignorować pierwszy termin, który dawał wszystkim trzy miesiące na sprawdzenie tekstów oraz zrobienie składu). Ale niech już będzie, pewnie wybrzydzam i takie tam, więc może lepiej módlcie się, żebym się nie dorwała do tyranicznej władzy nad światem, bo może i wszystko byłoby poukładane i zorganizowane, może i zrobiłabym wielkie czystki językowe (w sensie aby wszyscy mówili lub przynajmniej pisali poprawnie), ale pewnie na świecie zrobiłoby się nudniej, a to właśnie różnorodność ciekawi. Uff, co za zdanie-kolos! :P
Nic to. Jak wspomniałam, na razie mam na Ławie urlop, więc tym się martwić nie muszę, korekta większości tekstów na Proliterację została zrobiona (czyt. wszystkich, które zostały mi podesłane) – to już dwie rzeczy, które nie będą mi spędzać snu z powiek. Jeszcze tylko poprawić chociaż niektóre rzeczy, które wytknęła mi Panna Szafranna w swojej analizie „Sukcesji”, zebrać wszystkie składniki, aby w piątek zrobić mojej Mamie genialny, czekoladowy tort urodzinowy, a później zostanie już tylko pakowanie się na wyjazd. I niech nic się pod moją nieobecność nie wali, bo nie zamierzam powracać do chaosu i dezorganizacji. Serio mówię. ];->
Trzymajcie się ciepło,

Starodorosłość młodzieńcza



Pięć oznak mojej „starodorosłości młodzieńczej” (czyli bycia osobą w młodym wieku, ale czującą się jak własny rodzic):
  1. Coraz łatwiej znajduję olimpijczyków w moim wieku lub młodszych.
  2. Stanie na dziale mięsnym w sklepie nie jest już katorgą, od której najchętniej by się uciekło.
  3. Czytanie poradników o tym, który dostawca prądu jest najtańszy czy jak zagarnąć najlepsze oferty stają się wcale przydatną i zajmującą lekturą.
  4. W portfelu zawsze znajduje się przynajmniej kilka kuponów rabatowych do supermarketów i większych sieci, o kartach stałego klienta czy punktowych nie wspominając.
  5. Niegdyś znienawidzona godzina przed telewizorem ukradziona na oglądanie wiadomości powoli wkracza w codzienną rutynę, a wiadomości gospodarcze tudzież polityczne nie tylko mają sens, ale i ciekawią.

Pięć wskazówek, że chyba jeszcze nie stałam się czterdziestolatkiem w dwudziestoletnim ciele:
  1. Wystarczy pierwszych kilka nut ukochanych piosenek Disneya, abym włączyła się do śpiewania.
  2. Sama myśl o tym, że kiedyś studia się skończą i trzeba będzie sobie znaleźć pracę, napawa mnie przerażeniem.
  3. Moje łóżko zdobią dwa duże pluszowe misie, Dżordż i Lala, z czego Lala jest różowa. I jeszcze przez długi czas tu pobędą.
  4. Widok sówki lub kiciątka komentowany jest przeciągłym, często nawet piskliwym „OOOOOOOOOOOOOCH!” i niezrozumiałym, acz równie słodkopierdzącym bełkotem.
  5. Nadal robię pełno rzeczy, zanim pomyślę, a potem musi minąć trochę czasu, zanim spojrzę na te głupoty ze śmiechem i stwierdzę, że przynajmniej miałam advenczery i „żyłam na krawędzi”. :P


Babeczka z bitą śmietaną i wisienką


Pewnego dnia, w nieokreślonej jeszcze zbyt dokładnie przyszłości, już po studiach i z jakąś zadowalającą ją pracą, Chiyo wyprowadzi się wreszcie od rodziców, tak na dobre, i będzie miała własne gniazdko. Nie będzie ono ani za duże, ani za małe – ot, dokładnie w sam raz. Nie znajdziecie go na wsi, bo Chiyo za bardzo lubi miasta, ale też nie szukajcie w żadnym centrum. Nie wiem, czy istnieje jakieś słowo dla „przedmieść centrum”, ale właśnie tam wtedy chiyowe gniazdko znajdziecie: dość daleko od centrum aby nie mieszkać w zgiełku, ale wystarczająco bliziutko coby móc się tam szybko dostać, na przykład spacerkiem albo wskoczywszy w autobus. I kiedy ten dzień wreszcie nadejdzie (a kiedyś z pewnością nadejdzie, taki jest w końcu plan), wiecie, czym w owym gniazdku Chiyo zajmie się w pierwszej kolejności? Stworzy kuchnię swoich marzeń! *.*
Gdyby umiała rysować, narysowałaby kilka kolorowych szkiców, w końcu kredek jej nie brakuje, by móc Wam jak najdokładniej pokazać, jaka owa kuchnia marzeń jest. Niestety, rysować nie umie – chyba że słowem.
Kuchnia ta jest przede wszystkich przestronna i pełna miejsca, na którym można kroić, wałkować, marynować, ugniatać, po prostu gotować i piec, a także dość przestrzeni, by szeroka spódnica pani domu co najwyżej ocierała się o brzegi szafek czy stołu. Jeszcze nie jest pewne, czy pośrodku stanie tak zwana „wysepka”, na której można by przyrządzać lub przy której można by zabawiać gości. To Chiyo odkryje, kiedy swe gniazdko wreszcie znajdzie i zobaczy, jak przestronna jej kuchnia będzie. Ściany pomaluje farbą w odcieniu pastelowego błękitu, który zrównoważą białe, w idealnym scenariuszu drewniane szafki, może także z takimi drewnianymi „firankami”; jeśli w kuchni zrobi się zbyt jednakowo lub zbyt błękitno, zrównoważy to wzorkami (kropeczki lub kwiatki) albo sprzętami i dodatkami w innych pastelowych kolorach (może brzoskwinia, może baby róż, może wrzosowym – to dopiero wyjdzie w praniu). Zaś jeśli kuchnia okaże się szczęśliwym posiadaczem okienka, zawiesi w nim koronkową firankę.
Czasem, kiedy zawieje mocniejszy wiatr wpadający do środka przez otwarte okno lub drzwi, zawieszone nad blatami szafek chochle, łyżki, szcypce i szpatuły wypełnią pomieszczenie pobrzękiwaniem lub postukiwaniem – Chiyo jeszcze nie wie, czy woli utensylia metalowe czy drewniane. Gdzieś w pobliżu drzwi – a może jednak kuchenki? – powiesi haczyk. Jego honorowym zadaniem będzie strzec ukochanego fartuszka, bez którego żadne kuchenne czynności nie mają prawda bytu i o który wlaścicielka dbać będzie, by te ślady mącznych rączek nie zostały na zawsze. Jednak wszelkie garnki, rondelki, patelnie i inne naczynia pochowa starannie w szafkach, gdyż po prostu nie wyobraża sobie dla nich miejsca na wierzchu.
Jedną z szafek poświęci przynajmniej w większości na herbatę. Poustawia kolorowe pudełka w równiutkie rządeczki, za nimi schowa nieco rzadziej wyciągane puszki z gorącą czekoladą (tą do picia jak i do pieczenia), i co rano i co wieczór będzie się delektować aromatycznym napojem w ulubionym kubku. Jakkolwiek Chiyo uwielbia filiżanki, ich filigranowość jest w końcu przeurocza, herbata w nich zbyt szybko się kończy. Lecz filiżanki także znajdą w jej kuchni miejsce – zostaną zachowane na specjalne okazje, na wizyty uroczych gości oraz ogródkowe przyjęcia z herbatą i babeczkami, które upiecze z pomocą li i wyłącznie przepisu. Na blatach poustawia kolorowe puszki i pojemniki na te najczęściej używane rzeczy, jak chleb, mąkę czy cukier. Z kolei w miejscu, które obierze sobie za najdogodniejsze do przyrządzania jedzenia, to magiczne miejsce będące dość blisko kuchenki, by móc pilnować, aby nic nie wykipiało ani się nie przypaliło, ale także blisko wszelkich potrzebnych utensyliów – w tym miejscu, na ścianie, zawiesi małą półeczkę, na której staną przyprawy, wcześniej wyjęte z ich brzydkich opakowań z plastiku i przeniesione w jakieś… cóż, może niekoniecznie ładniejsze, bo jeszcze nie wie, czy zdoła takie znaleźć, lecz z pewnością bardziej neutralne pojemniczki, ot. Zaś uchwyt piekarnika, wciąż jeszcze ciepłego od niedawnego pieczenia ciasteczek czy lazanii, zostanie domem pulchnej rękawicy. Chiyo zaprzyjaźni się z nią w podobny sposób co z fartuszkiem i będą o siebie nawzajem dbały: rękawica aby Chiyo nie poparzyła sobie dłoni, a Chiyo – by rękawica nie doznała przy tym urazów ani nie została z bliznami ciężkiej pracy.
A przede wszystkim w tej wymarzonej kuchni zawsze będzie jasno i pogodnie! Nawet w paskudną pogodę jak deszcze czy wichury, brr! Nie, w chiyowej kuchni zawsze będzie ciepło od herbaty i piekarnika, a zapach cynamonu spróbuje uczynić stałym elementem wystroju. W dni pozbawione gości ciszę wygna muzyka płynąca ze współgrającego kolorystycznie radia, a jeśli radio nie wpisze się akurat w nastrój – z własnej iPodowej playlisty. Nadzieje są jednak takie, aby kuchnia była tak śliczna i przyjazna, by goście uwielbiali ją na równi z gospodynią i sami szukali wymówek, by wpaść w odwiedziny, choćby i krótkie.
Zaś jeśli wpadną niezapowiedzeni, przywita ich szerokim, Hollywoodzkim niemal uśmiechem i z udawaną urazą zaśpiewa, że gdyby wiedziała o ich wizycie, to upiekłaby ciasto.

Dr Jeckyll i Mr Hyde


Każdy ma jakieś alter ego, czy sobie z tego zdaje sprawę czy nie, czy chce je posiadać (być nim?) czy nie. Proste jak drut. W końcu ludzie potrafią być tak skomplikowani, że wielu z nich ma wrażenie, jakby ich jedno ciało stanowiło dom dla więcej niż jednej osobowości. Ot, normalka.
Sęk tkwi jednak w tym: skoro nasze alter ego, jakkolwiek różne by nie było, nadal jest tylko „innym ja”, jak sama nazwa wskazuje, to dlaczego tak wielu z nas trudno się stać tym „innym ja”, czy chociażby przejąć niektóre z jego cech? I czy kiedy się to (szczęśliwcom) udaje, do jakiego stopnia pozostają „pierwszym ja”, a do jakiego „drugim” – a może tworzą zupełnie nowe „ja”?
Marzenia o byciu kimś innym, lepszą (w naszej opinii) wersją nas samych, to dla niektórych chleb powszedni, nawet jeśli się do tego głośno nie przyznają. To prawda i mówię to z własnego doświadczenia. Niejeden gnębiony kujon myśli, jak fajnie byłoby przestać być popychadłem, a stać się kimś popularnym i lubianym wśród rówieśników. I wierzcie lub nie, ale wielu geniuszy nie raz i nie dwa wzdychało do tego głupiego alter ego, które wydaje się być szczęśliwsze, bo pozbawione trudnych problemów, o których osoby inteligentne potrafią myśleć aż do przesady. Grzeczne dziewczynki chowają w sobie diablice w najróżniejszych odcieniach, od bogiń seksu aż po seryjne morderczynie, a szarzy urzędnicy zza biurek pod nudnym garniturem kryją ekstrawaganckie persony, których nie sposób zapomnieć. Zresztą, kto tego uczucia nie zna?
Ostatnio coraz częściej zastanawiam się, jak sprawić, aby przynajmniej niektóre cechy mojego alter ego w magiczny sposób przeszły na moje obecne ja. Gadżet rodem z „Maski” byłby przefantastycznym rozwiązaniem podobnych problemów – szkoda tylko że nie istnieje, już pomijając wszelkie konsekwencje związane z jego używaniem. Bo wiecie, jakkolwiek akceptuję to, jaka jestem (a że uważam się za dobrego człowieka, czy też, używając terminologii graczy, neutralny dobry, to czy mam powód, aby się nie akceptować?), to wizja wprowadzenia jeszcze paru drobnych poprawek jest naprawdę kusząca. Ot, na przykład trochę więcej pewności siebie w kontaktach z ludźmi, zwłaszcza tymi nowo poznanymi. Dopóki się z kimś nie oswoję i kogoś nie poznam, potrafię być nieśmiała do punktu graniczącego z chorobliwą nieśmiałością. Co z kolei wcale mi nie pomaga w znajdywaniu nowych przyjaciół poza Internetem, że o znajomościach bardziej romantycznych nie wspomnę. Mam naprawdę wspaniałych przyjaciół, z tym że niemal wszyscy są poza zasięgiem, w Polsce, Francji, Stanach czy nawet Oksfordzie (co jest problemem w trakcie ferii, które spędzam w większości w domu w Bradford). Wierzcie mi, kiedy Wam mówię, abyście docenili możliwość zadzwonienia/wysłania SMS-a/zapukania do kogokolwiek, aby w pięć minut się spotkać czy na spotkanie umówić. To są drobiazgi, ale diabeł tkwi w szczegółach.
Ech, może jacyś geniusze w Oksfordzie nad wynalezieniem wspomnianej wyżej maski pracują, a ja tylko o tym nie wiem? Byłoby fajnie. Chociaż… raczej nie dla tych wszystkich psychologów i terapeutów, którzy zarabiają na ludziach płacących za teriapie/sesje, aby stać się bliższymi swoim alter ego.

Pewnego razu (w kosmosie)



Powyżej znajduje się kawałek zespołu, z którego dwoma członkami mieszkałam. To jeden z moich ulubionych, ale polecam całą płytę, którą właśnie skończyli nagrywać (i którą po cichutku załadowałam na Wrzutę, chociaż oficjalnie płyty jeszcze nie ma, ale ćśś!). Odsłuchujcie, bo warto. Utwory w angielskich cudzysłowach są narracjami odnoszącymi się do następujących po nich piosenek, więc najlepiej wrzucić sobie wszystko w jakiś ciąg czy playlistę, coby wszystko następowało po sobie jak najbardziej gładko.
A tak poza tym  to w moim kosmosie dzieje się wyjątkowe nic. Muszę się wreszcie zabrać za pisanie, bo mam tak niewiele do skończenia i nie chciałabym rozpoczynać (kolejnego) roku szkolnego z niedokończoną powieścią. Ale już ja się wezmę w garść, spoko wodza. :)
Pozdrawiam ciepło!

Zwykłe życie




Zaniepokojonych informuję, że żyję i pamiętam. Miałam wzloty i upadki, przede wszystkim mega stres z powodu egzaminów, w których połowie właśnie jestem (kończę w czwartek)… Życie się jakoś toczy.
Nic ciekawszego, tak naprawdę, nie mam do przekazania. U mnie zrobiło się raczej nudno, bo co się może ciekawego dziać, kiedy przez jakieś 3-4 tygodnie człowiek się uczy dzień w dzień? A nie zamierzam też Was nudzić szczegółowymi opisami tego, jak wyglądał każdy z dotychczasowych egzaminów i jak się w związku z nimi czuję. Odczucia ograniczę do krótkiego: zdam (a przynajmniej trudno mi sobie wyobrazić, że mogłabym nie zdać), a to, tak naprawdę, najważniejsze, bo egzaminy liczą mi się li i wyłącznie do tego, aby móc kontynuować studia.
Z innej nieco beczki, to naprawdę polecam zespół, którego kawałek zalinkowałam wyżej. Są, na razie, mało znani, a to błąd, bo grają fajnie i trzeba ich wspomóc, przysporzyć fanów, żeby nagrywali więcej i żeby może nawet wzięli pod uwagę możliwość koncertu w Europie (zespół amerykański z siedzibą w Los Angeles). Prosty punk rock z fajnymi tekstami, jeśli ktoś zwraca na to uwagę. W dodatku kolesie są na tyle równi, że kiedy próbowałam zakupić ich płytę na amerykańskim Amazonie i ten mi odmówił współpracy („zakup tego produktu nie jest możliwy w Twoim kraju”), to chłopaki z zespołu wysłały mi linka, żebym album mogła pobrać za darmo. Naprawdę równi goście, którzy grają miłą do posłuchania muzykę – wrzuciłam na Wrzutę cały album (za wyjątkiem ich covera „With or Without You” U2, ale to akurat niewielka strata), więc słuchajcie i jeśli Wam się podoba, to do chłopaków zagadajcie na Twitterze, Facbooku albo ReverbNation, na pewno się ucieszą i odpowiedzą. :)
Tymczasem trzymajcie za mnie kciuki przez kolejne dwa dni i pozdrawiam,

Tak osobiście i prywatnie, jak tylko możecie ode mnie oczekiwać


Jeśli chodzi o związki, jestem kompletnie zielona, tak na głowie, jak i wewnątrz niej. Chociaż jestem w związku od sporo ponad roku (dajcie mi jeszcze miesiąc, a będzie tego półtora), a lat mam już dwadzieścia, jest to mój pierwszy jakikolwiek związek w życiu. Miewałam miłostki i zadurzenia, te drugie częściej niż te pierwsze, ale to były raczej wyobrażenia. Ponadto, moja najlepsza przyjaciółka też nigdy nie była w żadnym związku, pomimo iż cieszyła się pewnym zainteresowaniem u płci przeciwnej, więc nigdy nie mogłyśmy się wymienić uwagami czy doświadczeniami, zaś z pozostałymi przyjaciółmi (których, jakkolwiek kocham, znam jednak o wiele krócej) też jakoś tego tematu nie poruszałam i raczej nie poruszam, chyba że ktoś inny rozpocznie.
I przez ten brak praktycznego doświadczenia kompletnie nie potrafię rozpoznawać własnych uczuć.
Mam wrażenie, że w moim związku nie dzieje się najlepiej. Owszem, po roku nie powinnam oczekiwać, że wszystko nadal będzie usłane różyczkami, jak to było na samym początku, bo rutyna i życie codzienne wchodzą w życie każdemu. Z tym się trzeba nauczyć żyć i już.
Ale są pewne rzeczy, które mi się nie podobają. Mój chłopak tak jakby kompletnie stracił ochotę, by w ogóle ze mną rozmawiać. Dziś mija równy tydzień, odkąd nie zamieniliśmy ani słowa, ani sms-a, ani nic (a nie było pomiędzy nami żadnej kłótni). Z kolei wcześniej, w trakcie moich ferii wielkanocnych aż do mniej więcej tygodnia-dwóch temu, z mojej strony sytuacja wyglądała tak, jakby gdybym ja się nie odezwała, to nie doczekałabym się jakiegokolwiek kontaktu. Nie oczekuję, że będziemy dalej gruchać 24/7, co rano mówić sobie „dzień dobry” i kończyć każdym dzień sms-em na dobranoc – ale chyba raz na kilka dni wysłać krótką wiadomość, choćby i tak głupią jak „hej, co u ciebie?”, to żaden problem wysłać, prawda?
Innym faktem jest to, że jako para robimy razem tak cholernie niewiele. Seks i telewizja/filmy, tak naprawdę. Ponownie, rozumiem, że mój facet pracuje, że jest zmęczony, że jego praca wymaga (czyt. nie zawsze ma wolne i często późno kończy), że pomimo pracy nie może się wiele wydatkować, bo potrzebuje pieniędzy… Ja to wszystko rozumiem i między innymi dlatego nigdy nie nalegałam, aby on płacił za mnie przy każdej okazji. Nie klepię biedy, nawet jeśli bywam dusigroszem, więc się nie obrażę, jak zapłacę za swój bilet do kina, za swój obiad w restauracji, za cokolwiek. Lecz dziś, w sumie całkiem przypadkiem, znalazłam na Twitterze mojego faceta fotkę, z której wynikało, że poszedł z przyjaciółmi na kręgle. I znowu: nie zabronię mu się spotykać z przyjaciółmi, w końcu jestem prawie 300km od niego, a i jaka by ze mnie musiała być wredna zdzira, żeby coś takiego zrobić. Ale skoro z przyjaciółmi może pójść w weekend na kręgle – to czemu nie ze mną? A i jest jeszcze tyle opcji wspólnego spędzania czasu, które wymagają niemal wyłącznie tego (czasu i nas obojga). Są pikniki, spacery, wieczory w domu przy grach, cokolwiek, opcji jest wiele, trzeba tylko trochę pomyśleć. Czemu nie zrobilibyśmy czegoś takiego? Zazwyczaj słyszę wymówki w stylu zmęczenia, różnych bolących części ciała (tu należy przyznać, że mój facet ma miliony starych kontuzji od grania w siatkówkę, więc wiem o tych najpoważniejszych urazach i bólach, i widzę po jego twarzy, że go boli) albo że jego mama jest w domu i go zamęcza (długa historia, której nie opowiem, gdyż jest zbyt osobista, jednak wierzcie mi, że to również zrozumiała przeszkoda). A tymczasem ja mam głowę pełną pomysłów: chciałam zapłacić za nas oboje na wypad do kina, myślałam o wypadzie do miasta obok na wieczór burleski (którą oboje lubimy) z nocą w hotelu, by nie musieć się tułać po nocach drogimi taksówkami, robiłam wstępne plany pikniku na wypadek ładnej pogody w lato… Po czym zaraz dochodzę do wniosku, że w porównaniu z tym, co otrzymuję, to staram się jakby trochę za bardzo.
Im dłużej o tym wszystkim myślę, tym bardziej nie wiem, co myśleć i do jakich wniosków powinnam dojść.
Wiem, że związek to sztuka kompromisu i komunikacji. Nikt nie jest doskonały ani nikt nie umie czytać w myślach, więc zdolność komunikowania o problemach i szukania rozwiązań jest kluczem do sukcesu. Wiem także, że na te najlepsze związki, które trwają latami i które się widzi podczas sześćdziesiątej rocznicy ślubu dziadków czy ciotecznych ciotek, wytrwały tyle, bo bez względu na problem, pary szukały rozwiązań i pracowały wspólnie, by z problemu wyjść.
Z jednej strony czuję, że powinnam o tym z moim facetem porozmawiać. Chciałabym móc to zrobić w cztery oczy, jednak jestem zbyt daleko, a podróż, nawet z moją kartą kolejową, wyszłaby mnie zbyt drogo. Nie jestem w stanie pozwolić sobie na taką wycieczkę, nawet jeśli stawką jest mój związek, po prostu nie mam na to funduszy, a i muszę położyć na szali moje nadchodzące egzaminy, bo każda godzina stracona na podróży, jest godziną nauki, której nie odzyskam, a która być może będzie różnicą pomiędzy odpowiednikiem polskiego „PanDa3”, a gładkim, bezproblemowym zaliczeniem. Mogłabym także zadzwonić albo poprosić mojego faceta, by w wolnej (ale takiej naprawdę wolnej) chwili zadzwonił, bo musimy porozmawiać, wyłożyć pewne rzeczy na stół i poszukać kompromisu. Jednak tu budzi się moja duma. Tyle czasu to ja byłam tą, która się odzywała pierwsza, to ja szukałam kontaktu, choćby krótkiej rozmowy, a teraz od tygodnia milczę (jak zresztą i on) i chcę zobaczyć, ile czasu to jemu zajmie, by zorientować się, że ma dziewczynę, której warto by czasem poświęcić uwagę. Jakkolwiek takie czekanie w niepewności męczy psychikę i, w pewnym stopniu, jest nawet bolesne, to jednak daje mnie pewne pojęcie o tym, na czym nasz związek stoi, czy rzeczywiście mam powody do niepokoju, czy może je sobie jednak wymyślam.
Poza tym w języku angielskim „chłopak” i „dziewczyna”, jako członkowie pary, to „boyfriend” i „girlfriend”, a więc tak jakby męski/damski przyjaciel. Nie potrafię sobie wyobrazić związku, w którym jedynymi rzeczami, które wspólnie robimy, to seks i oglądanie filmów, co w większości równa się siedzeniu cicho. Nie chcę być tylko tą „girl”, chcę być także „friend”. Uważam, że to nieważne, chłopak czy dziewczyna, ale powinno się swojego partnera traktować z przynajmniej takim samym szacunkiem, z jakim traktujemy swoich przyjaciół, ufać im, poświęcać im czas, rozmawiać o wszystkim i o niczym. I chociaż na początku, chociaż byłam zbyt onieśmielona, zbyt jednocześnie oczarowana (pierwszym związkiem oraz faktem, że jest na tym świecie mężczyzna, któremu się podobam, dla którego nie jestem tylko koleżanką) i przerażona (że to jednak sen, zbyt piękne by było prawdziwe), by z tego przywileju tak naprawdę w pełni skorzystać, to jednak miałam to poczucie, że cokolwiek by się nie działo, mam w nim przyjaciela, oparcie, mogłabym mu powiedzieć o wszystkich swoich strachach i radościach, wręcz wyłożyć swoje serce na tacy i opowiedzieć mu o nim. Teraz, kiedy nie tylko mogłabym, ale i chciałabym z tamtego przywileju skorzystać, nie robię tego, bo mam wrażenie, jakby ta więź zniknęła, jakbym przestała być „friend”, a została zdeprecjonowana do roli „girl”.
Jak już powiedziałam na początku, nigdy wcześniej nie byłam w związku, w ogóle jestem dziwnym człowiekiem, wychowanym nie tylko przez, ale i wśród dorosłych, więc w rzeczywistości pewnie często sprawiam wrażenie społecznie poszkodowanej, nieodnajdującej się w towarzystwie, być może aż przeraźliwie nieśmiałej. Nie mam doświadczenia w miłościach i związkach, takich prawdziwych, więc nie wiem, co powinnam zrobić. Jedna część mnie chce przeczekać to wszystko, zacisnąć zęby i poczekać, aż skończę egzaminy i wrócić do domu, by, jeśli wtedy nadal będą mnie dręczyć podobne myśli, porozmawiać z moim facetem w cztery oczy, na poważnie i spokojnie. Z kolei druga część mnie rzuciłaby się do telefonu, teraz (bo a nuż, razem z resztą kraju poza moim uniwersytetem, mój facet ma jutro dzień wolny z okazji Bank Holiday’a), jak najszybciej wszystko wyjaśnić, przestać żyć w niepewności, czy mam zwidy, czy jednak coś jest na rzeczy. I nie wiem, której z tych części mnie powinnam ulec. Obie mają pewne racje i dla obu jestem w stanie wymienić parę argumentów przeciw.
Zaś… Hmm, nie wiem, jakiego przymiotnika najlepiej tu użyć, więc powiem, że „najciekawszą” rzeczą w tym wszystkim jest to, że podczas pisania tego postu nie zapłakałam ani razu. Jestem absolutną beksą, płaczę na filmach i reklamach telewizyjnych, ale to jeszcze nie jest aż takie złe. Za każdym razem, kiedy opanowują mnie negatywne emocje – strach, złość, frustracja, kiedy czuję się zagrożona czy zażenowana – moje oczy automatycznie zalewają się łzami i nie potrafię na to nic poradzić. Nie potrafię stwierdzić, skąd u mnie taka reakcja, ani nie radzę sobie najlepiej z jej zwalczaniem czy unikaniem. Ostatnimi czasy, szczególnie kiedy pomiędzy moim facetem a mną wynikła pierwsza taka naprawdę poważna kłótnia i poczułam paniczny strach, że przez, nie bójmy się tego powiedzieć, swoją głupotę mogłabym go stracić, wyłam przez niemal trzy dni non-stop i sama myśl, że wszystko się pogarszało doprowadzała mnie do spazmów. Tymczasem teraz, pisząc ten post, jeden z chyba najszczerszych prywatnych postów, jakie w życiu napisałam, nie zapłakałam ani razu. Raz, przy pisaniu o „girlfriend” i „girl friend”, gardło ścisnęło mi się w niebezpiecznie znajomy sposób, ale nic ponad to. Nie wiem, co z tego odczytywać – czy nauczyłam się podchodzić do poważnych spraw na spokojnie, czy może jednak to oznaka zobojętnienia do tego wszystkiego? Nie wiem, nie wiem, nie wiem…
Pierwotnie nie zamierzałam tego postu publikować. Wychodzę z założenia, iż związek jest jak Vegas, co się tam dzieje, tam pozostaje, zwierzam się co najwyżej jednej czy dwóm najbliższym przyjaciółkom, zaś sam post piszę po trochu dla wyrzucenia z siebie emocji, a po trochu dlatego iż kiedy piszę, myślę o wiele jaśniej, niż kiedy mówię i czasem rozpisanie, dokładnie opisanie problemu sprawia, że samej dochodzę do rozwiązania. Postanowiłam to jednak opublikować. Nawet tak do końca nie wiem, dlaczego. Być może po cichu liczę, że ci najbliżsi przyjaciele to przeczytają i będę mogła z nimi o tym porozmawiać bez poczucia, że zwalam swoje emocjonalne problemy na ich głowę i bez potrzeby pisania na bieżąco, co się dzieje, przez co mogłabym o czymś zapomnieć. A być może mam nadzieję, że znajdzie się parę obcych mi osób (albo nawet i znajomych, ale nie aż tak bliskich), które to przeczytają, a ich świeże spojrzenie na całą sprawę w czymś mi pomoże. A to może coś jeszcze innego, z czego nawet półświadomie nie zdaję sobie sprawy.
Bo na chwilę obecną, mówiąc prosto z mostu, czuję się zwyczajnie zagubiona. Nigdy nie byłam w takiej sytuacji, nawet w niczym podobnym, i nie mam najzieleńszego, najbledszego, żadnego pojęcia co robić. Podobnie jak nie mam pojęcia o tym, jak interpretować własne uczucia, z którymi się z Wami podzieliłam, ta niepewność, a jednocześnie obojętność i spokój w miejscu, w którym zazwyczaj byłby paniczny strach i hektolitry łez. Jako że, jak już powiedziałam, jako dziecko (i teraz też) żyłam w otoczeniu dorosłych, ludzi w wieku moich rodziców, a także jako iż w kwestiach szkolnych radzę sobie naprawdę dobrze i jako że jestem bardzo zorganizowaną i dość konsekwentną osobą, jestem postrzegana jako taka, która nie potrzebuje pomocy, która sobie poradzi w życiu sama. I być może tak jest, pewnie dałabym sobie radę sama – ale byłoby mi ciężko. Muszę się jednak nauczyć prosić o pomoc, kiedy zachodzi taka potrzeba. Potrzeba mi czasem osoby, która, zamiast wziąć udział w psioczeniu na płeć przeciwną, potrząśnie mną i powie, bym przestała unosić się dumą i coś zrobiła, zanim będzie za późno. Albo odwrotnie, która wsparłaby mnie i powiedziała, że rzeczywiście powinnam poczekać, zobaczyć, dać się sytuacji rozwinąć, a sobie czas do namysłu (chociaż nie ukrywam, że czasem chciałabym być idiotką, bo mój mózg myśli aż za dużo, podczas gdy taka idiotka to jest szczęśliwa i niczego nie przemyśla aż za bardzo) i wtedy podjąć jakiekolwiek kroki.
Nie wiem, czy ktokolwiek, kto zaczął ten post czytać (a dochodzi on do dwóch tysięcy słów, wiem, albowiem piszę go w Wordzie), doszedł aż tu, do końca. Jeśli tak, proszę, zostań jeszcze na chwilę i powiedz mi, co o tej sytuacji myślisz, co Ty byś zrobił/a, co według Ciebie powinnam zrobić ja. Dla Ciebie to góra kilka minut na napisanie komentarza, ale dla mnie może stanowić różnicę pomiędzy szczęściem i odzyskaną wiarą a pluciem sobie w brodę i wyrzucaniem, że trzeba było zrobić coś innego, niż zrobiłam.
Proszę.


Dwa dni później
Nie było to łatwe, ale zdołałam... hmm, może nie tyle naprawić wyrządzone szkody, bo na to potrzeba pewnie więcej czasu i wpływu niż jedna długa, acz niemal boleśnie szczera rozmowa... ale przynajmniej wiem już, na czym stoję, zdołałam zapobiec pogorszeniu sytuacji i odnaleźć kompromis. Teraz czeka nas długa droga naprawiania poprzednich błędów. Ale mam nadzieję, że zdołamy odzyskać to, co było.
Teraz oby mi tylko wystarczyło cierpliwości...

Z uśmiechem na gębie



Wczoraj minął równo tydzień, odkąd zaczęłam swoje postanowienia, z których najważniejsze są dwa: 1) ćwiczyć brzuszek co rano i co wieczór (za wyjątkiem wieczorów, kiedy mam tańce irlandzkie albo burleskę); 2) tak operować robotą, aby wszystkie zadania domowe mieć zrobione przed weekendem. Wiem, wiem, ambitne, no ale trzeba sobie postawić poprzeczkę trochę wyżej, by mieć jakieś wyzwanie. ;)
Póki co stwierdzam, iż wszystkie zadania domowe mam odrobione – co nie zmienia faktu, że do testów, których mam w nadchodzącym tygodniu trzy, nie poczyniłam jakichś wielkich przygotowań, chociaż powinnam zrobić choć trochę. Nad tym punktem trzeba będzie popracować, no ale też nie mam jakichś wielkich planów na weekend, więc jak spędzę godzinkę czy dwie na nauce dziś czy jutro, to przecież nie umrę z przemęczenia. ;P
Zaś co się tyczy ćwiczeń – ćwiczę dalej i nie przestaję. Co więcej, zaobserwowałam, że przed przystąpieniem do owych ćwiczeń nie mam myśli w stylu „Ech, no dobra, odpękać to szybko, bo muszę”. Nie czuję żadnego przymusu, ćwiczę, bo chcę. A to ogromna różnica, bo za każdym poprzednim razem ów przymus był i przez niego przestawałam ćwiczyć kompletnie. No wiadomo, zmian na ciele to nie widać, to w końcu tylko tydzień, ale za to podświadomie odżywiam się jakby trochę lepiej. Niekoniecznie pod względem tego CO jem, ale na przykład tego KIEDY jem (np. nie jadam po 20-tej), ILE jem (mniejsze porcje, ale za to częściej), JAK jem (jeśli nie jestem w pośpiechu, to staram się jeść chociaż trochę wolniej). Bo CO pozostaje takie samo, wiadomo, student nie bardzo jest w pozycji, aby wybrzydzać. I ogólnie czuję się lepiej, jakby zdrowiej, mam więcej energii i mniej momentów, w których kompletnie nie mam na nic siły ani ochoty. Wygląda zatem na to, jakobym była na dobrej drodze, a myśl o tym, że skoro teraz czuję się tak dobrze, to jak się będę czuć (i wyglądać ;D) za kolejne trzy tygodnie dodaje mi motywacji, aby nie przestawać.
I w ogóle czuję się o wiele lepiej teraz, kiedy jestem z powrotem w Oksfordzie. W domu, podczas ferii, byłam cholernie znudzona, nie miałam weny aby zrobić cokolwiek i wszyscy dookoła mnie denerwowali, bo miałam wrażenie, jakoby mieli ciekawsze życie i ciekawsze rzeczy do robienia niż ja, co wydawało się potwornie niesprawiedliwie, bo przecież żyjemy w tym samym, zapchlonym mieście, gdzie nie ma nic do roboty (dla osób nie uprawiających sportu, nie grających w bingo i nie lubiących imprez w klubach – czyt. dla kogoś takiego jak ja). Ale teraz jestem na swoim gruncie, mam przyjaciół i znajomych pod bokiem, mam swoje tańce i zajęcia, swoje kluby i obowiązki, swoje rozrywki i, przede wszystkim, świadomość, że jeśli zachce mi się zrobić coś innego, to mam po temu możliwości. Żyć, nie umierać. ^^
A zielone włosy, które mam od mniej więcej Wielkanocy, zbierają coraz więcej pozytywnych opinii i komplementów. Chyba zacznę spisywać porównania, które słyszę, bo sama myśl o nich poprawia humor. Już usłyszałam porównania do syrenki i innych wodnych stworzonek, od mojego pięcioletniego ucznia usłyszałam, że mam włosy jak czarownica (bless mu ^^), a dziś rano usłyszałam porównanie do pawiego pióra. Tak więc do wszystkich, którzy zastanawiają się nad przefarbowaniem włosów na jakiś szalony kolor: nie zastanawiajcie się, tylko to zróbcie! Raz że kolory są zmywalne, więc jak się przestanie podobać, to wystarczy kilka porządnych myć, a dwa – prawdopodobieństwo pozytywnych reakcji (zwłaszcza jeśli kolor Wam pasuje) jest duże. W końcu znajomi zrozumieją, a od obcych można czasem dostać miły komplement i uśmiech.
Ech, życie na nowo mi się podoba, udało mi się odnaleźć moje szczęście, którym się teraz cieszę, ile mogę. A na dodatek dziś rano The Offpring wydał nowy singiel, który załączyłam w linku, więc chociaż na zewnątrz leje (leje tak już od paru tygodni, rzeka się wylewa z koryta, a lokalne władze nadal nam wmawiają, że niby jest susza, pf!), to mam uśmiech na gębie i idę dalej przed siebie.
I oby mi tak zostało. ^^

Zmotywowana



Trafiłam ostatnio, kompletnym przypadkiem, na obrazek, który znajduje się po lewej. Co prawda nieco go ucięłam, bo w formie, w której go znalazłam, poniżej motywatora był de motywator w postaci zdjęcia faceta, który na swoim dużym, dość owłosionym brzuchu wygolił sobie sześciopak plus podpis w stylu „close enough”. Ta część mi się nie podobała.
Ale ta górna i owszem.
I tak parząc na ów motywujący motyw („Potrzeba 4 tygodni, byś zauważył/-a zmiany w swoim ciele, 8 tygodni by zauważyli twoi przyjaciele, a 12 dla reszty świata. Daj sobie 12 tygodni. Nie poddawaj się.”), doszłam do wniosku, że przecież dwanaście tygodni to wcale nie tak dużo. Ba, mój semestr trwa osiem tygodni, więc gdybym nie poddała się w trakcie semestru, to, wedle obrazka, zauważyliby moi najbliżsi. A potem sobie przypomniałam różne inne hasła, które wyczytać można w ulotkach czy na stronach promujących zdrowy tryb życia. Że wystarczy niewiele, ale regularnie. Że ok. pół godziny dziennie przez pięć dni w tygodniu to wystarczające minimum, aby być zdrowym. Że nie trzeba o ćwiczeniach nawet myśleć, bo często ćwiczymy, nawet nie zdając sobie z tego sprawy (np. chodzenie, energiczne odkurzanie, noszenie zakupów).
I doszłam do wniosku, że czas spróbować. Dla siebie. Nawet nie tyle dla zrzucenia tych paru centymetrów, co dla bycia zdrowym i dla samych ćwiczeń, gimnastyki. W końcu po Oksfordzie i tak wszędzie chodzę na piechotę, samym tym pewnie nabijam ze dwadzieścia minut spacerów dziennie, a i w semestrze mam swoje tańce irlandzkie, no i zamierzam zacząć nowe zajęcia z burleski, to tam też się pewnie poruszam. Co mi szkodzi pięć czy nawet dziesięć minut takiego „standardowego” ćwiczenia? Nic, może mi tylko pomóc.
Zatem postawiłam przed sobą wyzwanie. Przynajmniej przez te osiem tygodni, a najlepiej przez dwanaście i dłużej, rano i wieczorem ćwiczę mięśnie brzucha. Pięć minut zajmują mi same ćwiczenia, z jakieś trzy rozgrzewka – osiem minut rano i wieczorem to żadne poświęcenie. A znalazłam sobie na Youtubie bardzo przyjemny zestaw ćwiczeń, który mi się podoba i który czuję, że działa (w sensie że czuję, jak pracują mięśnie, nad którymi chcę pracować). Póki co zaczyna się trzeci dzień (zaczęłam w czwartek wieczorem) i już odkrywam zalety. Z rana taka krótka sesja ćwiczeń skutecznie mnie rozbudza i mam jakieś takie bardziej optymistyczne podejście do świata i nadchodzącego dnia. Z kolei wieczorem przygotowuje mnie to do położenia się spać, taka odrobina pomęczenia ciała dobrze robi na sen. Zobaczymy, jak to będzie wyglądać, kiedy zaczną się zajęcia i te wszystkie dodatkowe rzeczy, których mam chyba tyle samo co zajęć.
Ciekawe, jak to będzie wyglądać po zakończeniu semestru, tj. po ośmiu tygodniach… Może spróbuję się wbić w jedną spódnicę, która jest mi ciut przyciasna, żeby mieć jakieś porównanie i móc zobaczyć postęp? Hmm, chyba tak zrobię.
Tak czy inaczej, trzymajcie za mnie kciuki. :)

Przeprowadzka




Już od dawna chciałam wypróbować Blogspota, a teraz, kiedy Onet szaleje bardziej niż kiedykolwiek za mojej pamięci, nadarzyła się idealna okazja. Jak widać, nie tki Blogspot straszny, jak go malują, jak się człowiek nie spieszy, to nawet można sobie to ładnie ogarnąć i nie ma problemów, aby się zadomowić. Ech, kto wie, może jak kiedyś ruszę zad, to poprzenoszę także inne blogi? Ale nie, chyba jednak jestem na to za leniwa, no i mimo wszystko lubię onetowe szablony, ale za to jeśli jeszcze kiedyś mnie weźmie na nowego bloga (a szanse na to wcale nie są takie małe), to pewnie nie będzie to już Onet.
A tak w ogóle to mam nadzieję, że Wielkanoc Wam się udała? Moja była taka w stylu „ani ziębi, ani grzeje”. Niedziela wielkanocna była okej, dużo dobrego jedzenia (pod tym względem zawsze wolałam Wielkanoc od Bożego Narodzenia, bo na stole jest więcej z moich ulubionych rzeczy, czyt. mięsa ;D) i ogólnie miło spędzony dzień. Co prawda szkoda, że nie udało mi się wyciągnąć Faceta Mego do wesołego miasteczka, które huczy mi tuż za oknem, no ale cóż – nie mogło być za blisko ideału. A dzisiaj, tj. Śmigus Dyngus, taki jakiś… nie wiem, bez weny, chciałoby się rzec. Owszem, tradycyjnie oblałam, kogo trzeba, ale na tym (i na zakładaniu Blogspota) atrakcje się, niestety, kończą.
Ech, jeszcze do niedawna lubiłam to moje Bradford, ale teraz zdaję sobie sprawę, jak niewiele tu się dzieje, praktycznie nic nie ma do roboty. No, chyba że się lubi codzienne libacje w parku albo ma naprawdę gromadę mega przyjaciół na wyciągnięcie ręki/telefonu. Tymczasem przyjaciół będących w Bradford mogę policzyć na palcach jednej ręki (nawet wszystkich palców mi nie potrzeba), niby paru znajomych też jest, ale to tacy znajomi z czasów szkolnych, to jest fajnie się znów spotkać, pogadać, pobawić się, ale wielkich przyjaźni to między nami nie było. W takich chwilach cholernie mnie ciągnie, żeby się wyrwać, bo w końcu ile można siedzieć w domu, tym bardziej że pogoda przez większość czasu to jednak nie jest taka znowuż cudna, więc nawet nie ma specjalnej ochoty, aby wyjść i cokolwiek robić, mimo że perspektywy w domu są równie mało atrakcyjne. Chyba to życie w Oksfordzie, jakkolwiek na nie narzekam z powodu nauki, to jednak mnie rozpieściło, bo nagle otworzyły się jakieś możliwości, jest coś do robienia, są jakieś atrakcje, miejsca w które można się udać i tak dalej. Ech, jak tylko skończę te studia, to dołożę wszelkich starań, aby się wynieść z Bradford do Leeds, bo chociaż odległość jest doprawdy niewielka, z jakieś 11km od centrum do centrum, to jednak różnica w tym co jest do robienia – kolosalna! Wiadomo, razem z poprawą jakości miasta rosną także ceny mieszkań, ale to się jakoś załatwi. Jakoś. W końcu na razie nie muszę o tym myśleć, co nie? ;)
No nic. Idę się „cieszyć” ostatnim tygodniem z hakiem moich ferii. Oby było czym.

Obserwatorzy

Szablon: LifeThemes. Obrazek: DeviantArt (autor niezapisany). Powered by Blogger.