Tak osobiście i prywatnie, jak tylko możecie ode mnie oczekiwać


Jeśli chodzi o związki, jestem kompletnie zielona, tak na głowie, jak i wewnątrz niej. Chociaż jestem w związku od sporo ponad roku (dajcie mi jeszcze miesiąc, a będzie tego półtora), a lat mam już dwadzieścia, jest to mój pierwszy jakikolwiek związek w życiu. Miewałam miłostki i zadurzenia, te drugie częściej niż te pierwsze, ale to były raczej wyobrażenia. Ponadto, moja najlepsza przyjaciółka też nigdy nie była w żadnym związku, pomimo iż cieszyła się pewnym zainteresowaniem u płci przeciwnej, więc nigdy nie mogłyśmy się wymienić uwagami czy doświadczeniami, zaś z pozostałymi przyjaciółmi (których, jakkolwiek kocham, znam jednak o wiele krócej) też jakoś tego tematu nie poruszałam i raczej nie poruszam, chyba że ktoś inny rozpocznie.
I przez ten brak praktycznego doświadczenia kompletnie nie potrafię rozpoznawać własnych uczuć.
Mam wrażenie, że w moim związku nie dzieje się najlepiej. Owszem, po roku nie powinnam oczekiwać, że wszystko nadal będzie usłane różyczkami, jak to było na samym początku, bo rutyna i życie codzienne wchodzą w życie każdemu. Z tym się trzeba nauczyć żyć i już.
Ale są pewne rzeczy, które mi się nie podobają. Mój chłopak tak jakby kompletnie stracił ochotę, by w ogóle ze mną rozmawiać. Dziś mija równy tydzień, odkąd nie zamieniliśmy ani słowa, ani sms-a, ani nic (a nie było pomiędzy nami żadnej kłótni). Z kolei wcześniej, w trakcie moich ferii wielkanocnych aż do mniej więcej tygodnia-dwóch temu, z mojej strony sytuacja wyglądała tak, jakby gdybym ja się nie odezwała, to nie doczekałabym się jakiegokolwiek kontaktu. Nie oczekuję, że będziemy dalej gruchać 24/7, co rano mówić sobie „dzień dobry” i kończyć każdym dzień sms-em na dobranoc – ale chyba raz na kilka dni wysłać krótką wiadomość, choćby i tak głupią jak „hej, co u ciebie?”, to żaden problem wysłać, prawda?
Innym faktem jest to, że jako para robimy razem tak cholernie niewiele. Seks i telewizja/filmy, tak naprawdę. Ponownie, rozumiem, że mój facet pracuje, że jest zmęczony, że jego praca wymaga (czyt. nie zawsze ma wolne i często późno kończy), że pomimo pracy nie może się wiele wydatkować, bo potrzebuje pieniędzy… Ja to wszystko rozumiem i między innymi dlatego nigdy nie nalegałam, aby on płacił za mnie przy każdej okazji. Nie klepię biedy, nawet jeśli bywam dusigroszem, więc się nie obrażę, jak zapłacę za swój bilet do kina, za swój obiad w restauracji, za cokolwiek. Lecz dziś, w sumie całkiem przypadkiem, znalazłam na Twitterze mojego faceta fotkę, z której wynikało, że poszedł z przyjaciółmi na kręgle. I znowu: nie zabronię mu się spotykać z przyjaciółmi, w końcu jestem prawie 300km od niego, a i jaka by ze mnie musiała być wredna zdzira, żeby coś takiego zrobić. Ale skoro z przyjaciółmi może pójść w weekend na kręgle – to czemu nie ze mną? A i jest jeszcze tyle opcji wspólnego spędzania czasu, które wymagają niemal wyłącznie tego (czasu i nas obojga). Są pikniki, spacery, wieczory w domu przy grach, cokolwiek, opcji jest wiele, trzeba tylko trochę pomyśleć. Czemu nie zrobilibyśmy czegoś takiego? Zazwyczaj słyszę wymówki w stylu zmęczenia, różnych bolących części ciała (tu należy przyznać, że mój facet ma miliony starych kontuzji od grania w siatkówkę, więc wiem o tych najpoważniejszych urazach i bólach, i widzę po jego twarzy, że go boli) albo że jego mama jest w domu i go zamęcza (długa historia, której nie opowiem, gdyż jest zbyt osobista, jednak wierzcie mi, że to również zrozumiała przeszkoda). A tymczasem ja mam głowę pełną pomysłów: chciałam zapłacić za nas oboje na wypad do kina, myślałam o wypadzie do miasta obok na wieczór burleski (którą oboje lubimy) z nocą w hotelu, by nie musieć się tułać po nocach drogimi taksówkami, robiłam wstępne plany pikniku na wypadek ładnej pogody w lato… Po czym zaraz dochodzę do wniosku, że w porównaniu z tym, co otrzymuję, to staram się jakby trochę za bardzo.
Im dłużej o tym wszystkim myślę, tym bardziej nie wiem, co myśleć i do jakich wniosków powinnam dojść.
Wiem, że związek to sztuka kompromisu i komunikacji. Nikt nie jest doskonały ani nikt nie umie czytać w myślach, więc zdolność komunikowania o problemach i szukania rozwiązań jest kluczem do sukcesu. Wiem także, że na te najlepsze związki, które trwają latami i które się widzi podczas sześćdziesiątej rocznicy ślubu dziadków czy ciotecznych ciotek, wytrwały tyle, bo bez względu na problem, pary szukały rozwiązań i pracowały wspólnie, by z problemu wyjść.
Z jednej strony czuję, że powinnam o tym z moim facetem porozmawiać. Chciałabym móc to zrobić w cztery oczy, jednak jestem zbyt daleko, a podróż, nawet z moją kartą kolejową, wyszłaby mnie zbyt drogo. Nie jestem w stanie pozwolić sobie na taką wycieczkę, nawet jeśli stawką jest mój związek, po prostu nie mam na to funduszy, a i muszę położyć na szali moje nadchodzące egzaminy, bo każda godzina stracona na podróży, jest godziną nauki, której nie odzyskam, a która być może będzie różnicą pomiędzy odpowiednikiem polskiego „PanDa3”, a gładkim, bezproblemowym zaliczeniem. Mogłabym także zadzwonić albo poprosić mojego faceta, by w wolnej (ale takiej naprawdę wolnej) chwili zadzwonił, bo musimy porozmawiać, wyłożyć pewne rzeczy na stół i poszukać kompromisu. Jednak tu budzi się moja duma. Tyle czasu to ja byłam tą, która się odzywała pierwsza, to ja szukałam kontaktu, choćby krótkiej rozmowy, a teraz od tygodnia milczę (jak zresztą i on) i chcę zobaczyć, ile czasu to jemu zajmie, by zorientować się, że ma dziewczynę, której warto by czasem poświęcić uwagę. Jakkolwiek takie czekanie w niepewności męczy psychikę i, w pewnym stopniu, jest nawet bolesne, to jednak daje mnie pewne pojęcie o tym, na czym nasz związek stoi, czy rzeczywiście mam powody do niepokoju, czy może je sobie jednak wymyślam.
Poza tym w języku angielskim „chłopak” i „dziewczyna”, jako członkowie pary, to „boyfriend” i „girlfriend”, a więc tak jakby męski/damski przyjaciel. Nie potrafię sobie wyobrazić związku, w którym jedynymi rzeczami, które wspólnie robimy, to seks i oglądanie filmów, co w większości równa się siedzeniu cicho. Nie chcę być tylko tą „girl”, chcę być także „friend”. Uważam, że to nieważne, chłopak czy dziewczyna, ale powinno się swojego partnera traktować z przynajmniej takim samym szacunkiem, z jakim traktujemy swoich przyjaciół, ufać im, poświęcać im czas, rozmawiać o wszystkim i o niczym. I chociaż na początku, chociaż byłam zbyt onieśmielona, zbyt jednocześnie oczarowana (pierwszym związkiem oraz faktem, że jest na tym świecie mężczyzna, któremu się podobam, dla którego nie jestem tylko koleżanką) i przerażona (że to jednak sen, zbyt piękne by było prawdziwe), by z tego przywileju tak naprawdę w pełni skorzystać, to jednak miałam to poczucie, że cokolwiek by się nie działo, mam w nim przyjaciela, oparcie, mogłabym mu powiedzieć o wszystkich swoich strachach i radościach, wręcz wyłożyć swoje serce na tacy i opowiedzieć mu o nim. Teraz, kiedy nie tylko mogłabym, ale i chciałabym z tamtego przywileju skorzystać, nie robię tego, bo mam wrażenie, jakby ta więź zniknęła, jakbym przestała być „friend”, a została zdeprecjonowana do roli „girl”.
Jak już powiedziałam na początku, nigdy wcześniej nie byłam w związku, w ogóle jestem dziwnym człowiekiem, wychowanym nie tylko przez, ale i wśród dorosłych, więc w rzeczywistości pewnie często sprawiam wrażenie społecznie poszkodowanej, nieodnajdującej się w towarzystwie, być może aż przeraźliwie nieśmiałej. Nie mam doświadczenia w miłościach i związkach, takich prawdziwych, więc nie wiem, co powinnam zrobić. Jedna część mnie chce przeczekać to wszystko, zacisnąć zęby i poczekać, aż skończę egzaminy i wrócić do domu, by, jeśli wtedy nadal będą mnie dręczyć podobne myśli, porozmawiać z moim facetem w cztery oczy, na poważnie i spokojnie. Z kolei druga część mnie rzuciłaby się do telefonu, teraz (bo a nuż, razem z resztą kraju poza moim uniwersytetem, mój facet ma jutro dzień wolny z okazji Bank Holiday’a), jak najszybciej wszystko wyjaśnić, przestać żyć w niepewności, czy mam zwidy, czy jednak coś jest na rzeczy. I nie wiem, której z tych części mnie powinnam ulec. Obie mają pewne racje i dla obu jestem w stanie wymienić parę argumentów przeciw.
Zaś… Hmm, nie wiem, jakiego przymiotnika najlepiej tu użyć, więc powiem, że „najciekawszą” rzeczą w tym wszystkim jest to, że podczas pisania tego postu nie zapłakałam ani razu. Jestem absolutną beksą, płaczę na filmach i reklamach telewizyjnych, ale to jeszcze nie jest aż takie złe. Za każdym razem, kiedy opanowują mnie negatywne emocje – strach, złość, frustracja, kiedy czuję się zagrożona czy zażenowana – moje oczy automatycznie zalewają się łzami i nie potrafię na to nic poradzić. Nie potrafię stwierdzić, skąd u mnie taka reakcja, ani nie radzę sobie najlepiej z jej zwalczaniem czy unikaniem. Ostatnimi czasy, szczególnie kiedy pomiędzy moim facetem a mną wynikła pierwsza taka naprawdę poważna kłótnia i poczułam paniczny strach, że przez, nie bójmy się tego powiedzieć, swoją głupotę mogłabym go stracić, wyłam przez niemal trzy dni non-stop i sama myśl, że wszystko się pogarszało doprowadzała mnie do spazmów. Tymczasem teraz, pisząc ten post, jeden z chyba najszczerszych prywatnych postów, jakie w życiu napisałam, nie zapłakałam ani razu. Raz, przy pisaniu o „girlfriend” i „girl friend”, gardło ścisnęło mi się w niebezpiecznie znajomy sposób, ale nic ponad to. Nie wiem, co z tego odczytywać – czy nauczyłam się podchodzić do poważnych spraw na spokojnie, czy może jednak to oznaka zobojętnienia do tego wszystkiego? Nie wiem, nie wiem, nie wiem…
Pierwotnie nie zamierzałam tego postu publikować. Wychodzę z założenia, iż związek jest jak Vegas, co się tam dzieje, tam pozostaje, zwierzam się co najwyżej jednej czy dwóm najbliższym przyjaciółkom, zaś sam post piszę po trochu dla wyrzucenia z siebie emocji, a po trochu dlatego iż kiedy piszę, myślę o wiele jaśniej, niż kiedy mówię i czasem rozpisanie, dokładnie opisanie problemu sprawia, że samej dochodzę do rozwiązania. Postanowiłam to jednak opublikować. Nawet tak do końca nie wiem, dlaczego. Być może po cichu liczę, że ci najbliżsi przyjaciele to przeczytają i będę mogła z nimi o tym porozmawiać bez poczucia, że zwalam swoje emocjonalne problemy na ich głowę i bez potrzeby pisania na bieżąco, co się dzieje, przez co mogłabym o czymś zapomnieć. A być może mam nadzieję, że znajdzie się parę obcych mi osób (albo nawet i znajomych, ale nie aż tak bliskich), które to przeczytają, a ich świeże spojrzenie na całą sprawę w czymś mi pomoże. A to może coś jeszcze innego, z czego nawet półświadomie nie zdaję sobie sprawy.
Bo na chwilę obecną, mówiąc prosto z mostu, czuję się zwyczajnie zagubiona. Nigdy nie byłam w takiej sytuacji, nawet w niczym podobnym, i nie mam najzieleńszego, najbledszego, żadnego pojęcia co robić. Podobnie jak nie mam pojęcia o tym, jak interpretować własne uczucia, z którymi się z Wami podzieliłam, ta niepewność, a jednocześnie obojętność i spokój w miejscu, w którym zazwyczaj byłby paniczny strach i hektolitry łez. Jako że, jak już powiedziałam, jako dziecko (i teraz też) żyłam w otoczeniu dorosłych, ludzi w wieku moich rodziców, a także jako iż w kwestiach szkolnych radzę sobie naprawdę dobrze i jako że jestem bardzo zorganizowaną i dość konsekwentną osobą, jestem postrzegana jako taka, która nie potrzebuje pomocy, która sobie poradzi w życiu sama. I być może tak jest, pewnie dałabym sobie radę sama – ale byłoby mi ciężko. Muszę się jednak nauczyć prosić o pomoc, kiedy zachodzi taka potrzeba. Potrzeba mi czasem osoby, która, zamiast wziąć udział w psioczeniu na płeć przeciwną, potrząśnie mną i powie, bym przestała unosić się dumą i coś zrobiła, zanim będzie za późno. Albo odwrotnie, która wsparłaby mnie i powiedziała, że rzeczywiście powinnam poczekać, zobaczyć, dać się sytuacji rozwinąć, a sobie czas do namysłu (chociaż nie ukrywam, że czasem chciałabym być idiotką, bo mój mózg myśli aż za dużo, podczas gdy taka idiotka to jest szczęśliwa i niczego nie przemyśla aż za bardzo) i wtedy podjąć jakiekolwiek kroki.
Nie wiem, czy ktokolwiek, kto zaczął ten post czytać (a dochodzi on do dwóch tysięcy słów, wiem, albowiem piszę go w Wordzie), doszedł aż tu, do końca. Jeśli tak, proszę, zostań jeszcze na chwilę i powiedz mi, co o tej sytuacji myślisz, co Ty byś zrobił/a, co według Ciebie powinnam zrobić ja. Dla Ciebie to góra kilka minut na napisanie komentarza, ale dla mnie może stanowić różnicę pomiędzy szczęściem i odzyskaną wiarą a pluciem sobie w brodę i wyrzucaniem, że trzeba było zrobić coś innego, niż zrobiłam.
Proszę.


Dwa dni później
Nie było to łatwe, ale zdołałam... hmm, może nie tyle naprawić wyrządzone szkody, bo na to potrzeba pewnie więcej czasu i wpływu niż jedna długa, acz niemal boleśnie szczera rozmowa... ale przynajmniej wiem już, na czym stoję, zdołałam zapobiec pogorszeniu sytuacji i odnaleźć kompromis. Teraz czeka nas długa droga naprawiania poprzednich błędów. Ale mam nadzieję, że zdołamy odzyskać to, co było.
Teraz oby mi tylko wystarczyło cierpliwości...

Obserwatorzy

Szablon: LifeThemes. Obrazek: DeviantArt (autor niezapisany). Powered by Blogger.