Dopadł mnie taki jakże
przyjemny (i z bardzo dawna oczekiwany) okres pełni energii i chcenia. Pewnie
dlatego, że powróciłam do bycia singlem (nie z własnej woli), ale skoro za
pierwszym razem, pomimo rozpaczy i stanu bliskiego deprechy, świat mi się nie zwalił
na głowę i przeżyłam, to czemu teraz miałabym nie przeżyć (poza tym zachował
się jak ostatni cham, nie okazał mi ani krztyny szacunku, na który, w moim
mniemaniu, zasługuje każdy bez względu na popełnione zbrodnie czy też „zbrodnie”,
to co się będę kimś takim przejmować).
Tak czy inaczej,
korzystam, ile mogę, z tego okresu pełni energii i chcenia, bo cholera wie, ile
to będzie trwało. Zrobiłam już sporą część wiosennych (ekhm, zimowych)
porządków, więc nagle mam miejsce na półkach, kiedy tylko eBay znowu da
możliwość darmowego wystawiania aukcji, to spróbuję się pozbyć książek, których
pewnie nigdy nie przeczytam, a nawet jeśli, to nie muszę ich mieć w wersji
papierowej (tak, kocham mojego Kindle’a i podoba mi się możliwość
zaoszczędzenia miejsca). Zabrałam się wreszcie za oglądanie filmów i seriali,
na które dotąd nie starczało mi czasu. Póki co trzepię japońską dramę pt. „Litr
łez” (polecam, bo chociaż gra aktorska nie zachwyca, historia ma w sobie to
coś, dzięki czemu można się wzruszyć), a także za parę filmów, które ostatnio
wpisałam na listę „do obejrzenia” (póki co z tej listy obejrzałam tylko „10
Years”, głównie ze względu na Justina Longa, który mi się podoba i którego
lubię jako aktora – przyjemny i niezgorszy, ale do obejrzenia raczej na raz i
polecam zająć się w międzyczasie jakąś robótką, bo aż tak nie wciąga).
Zamierzam także zabrać się za czytanie, tak książek, jak i opowiadań do oceny,
bo moja kolejka na Kompanii Przysięgłych ostatnio nic tylko się wydłuża, a
lepiej się tym zająć wcześniej niż później. Kończę także ostatni artykuł do
najbliższego numeru „Proliteracji”, chociaż będę musiała trochę bardziej
pogrzebać w materiałach, coby wyciągnąć te naprawdę ciekawe fragmenty. I tak
myślę, że chyba na Wielkanoc upiekę i udekoruję jakieś ładne babeczki (skoro
już mam barwniki spożywcze, to chcę z nich korzystać!), a może też poćwiczę
trochę makijaż albo układanie włosów (to by się mogło przydać, bo mam do tego
dwie lewe ręce i nawet warkocz zazwyczaj mam trochę krzywy, a to jest szczyt
moich możliwości). Przez myśl przeszło mi też pisanie trochę bardziej
literackie, ale chyba jednak nie teraz, jakoś nie czuję weny ani na tom drugi „Sukcesji”,
ani na pozostałe projekty, które ostały się jako te „godne uwagi”, a nic nowego
nie przychodzi mi do głowy.
I w sumie, to chyba
tylko pogoda dzieli mnie od wiosny, bo w duchu czuję się bardzo wiosennie,
jeśli nie nawet jakby trochę narodzona na nowo. I jest mi z tym naprawdę, ale
to naprawdę dobrze. Dawno nie czułam się tak pozytywnie, tak lekko, w semestrze
zazwyczaj zapieprzam i się stresuję (kto wie, może w te ferie nawet odrobię
zadane na ferie tłumaczenie?). W sumie, chyba jedyne, czego mi teraz brakuje,
to dobrego masażu, bo jednak siedzenie na czterech literach pochylona nad
laptopem/tłumaczeniem przez prawie całe osiem bitych tygodni semestru oraz
używanie mięśni nóg do tańca irlandzkiego trochę wyciąga, przydałoby się takie
odprężenie i odrobina troski dla mięśni. Zobaczymy, może i to się uda. A jeśli
nie, to też nic się nie stanie, koleżanka ma namiar na kogoś w Okfordzie, kto
jest i dobry, i tani, i jeszcze przyjeżdża do domu.
Ech, jest dobrze. A jak
wreszcie zrobi się iście wiosennie, to będzie bardzo dobrze. :)