Luźne przemyślenia i zwierzenia związane z oraz wywołane serialem


Uwielbiam fantastykę. Praktycznie się na niej wychowałam: „Powrót Jedi” jako mój pierwszy film, dziesiątki książek fantasy na koncie, rosnąca miłość do książek sci-fi, swego czasu mój dysk przechowywał całkiem sporą kolekcję grafik Luisa Royo i Chrisa Achilleosa, staram się nie przepuszczać przynajmniej tych co większych filmów z gatunku, a w tej czy innej formie (powieści lub opowiadania, filmy lub seriale, grafiki lub obrazy, soundtracki lub muzyka popularna) miałam styczność z chyba każdym podgatunkiem i fantasy, i sci-fi, i horroru.
A jednak jeśli się nad tym zastanowię, to tylko na pytanie o ulubioną książkę wymieniłabym coś z fantastyki, bo „Mgły Avalonu” Marion Zimmer-Bradley. Z filmami bywa różnie, podobnie jak z muzyką, oglądam i słucham niemal wszystkiego (za wyjątkiem horrorów), a przy obrazach mam pewną słabość do Vincenta van Gogha oraz wszelkich pin-upów. Zaś z serialami… Naprawdę bardzo lubię i „Grę o tron”, i „Firefly”, i „Doctora Who”, i „Po tamtej stronie”, i „Z archiwum X”, parę innych też zdarza mi się obejrzeć, chociaż już im aż tak nie fanuję. Jednak jeśli miałabym wymienić ulubione, te najbardziej ukochane seriale, tytuły, tak naprawdę, są tylko dwa: „Dynastia Tudorów” oraz „The Newsroom”. Ostatnio zaś z coraz większym naciskiem na to drugie.
To nie będzie recenzja, jestem teraz za bardzo pod wpływem emocji po obejrzeniu drugiego odcinka drugiego sezonu, by stworzyć coś przypominającego recenzję. Chociaż jeśli ktokolwiek szuka czegoś do obejrzenia, czegoś dynamicznego i szczerego, ale nie szczerością plujących sarkazmem i nieco zgorzkniałych facetów, ale szczerością prostą, życiową, pod tytułem „tak właśnie jest”, to nie wiem, czy znajdzie coś lepszego. Tyle z recenzji, polecam ten serial całym sercem. Reszta to będą moje zachwyty i dumania mniej lub bardziej związane z tematem.
Wiecie, dlaczego nienawidzę horrorów? Ponieważ nie widzę sensu w byciu odbiorcą czegoś, czego celem jest wywołanie we mnie strachu. I nie chodzi o to, że się boję czy coś. Nie wierzę w zombie ani jakąkolwiek zombie apokalipsę, wampiry to dla mnie gatunek nietoperzy w Ameryce Środkowej i Południowej, a wilkołaki to tylko część europejskiego folkloru. Nie boję się tych stworzeń, bo wiem, że nie istnieją, a to że łatwo mnie wystraszyć (proszę zanotować różnicę pomiędzy „wystraszeniem” a „wywoływaniem strachu”) to zupełnie osobna historia. Wystarczy dobrze wyczuć moment, to przelatująca mucha sprawi, że podskoczę wystraszona.
Jaki to ma związek z „The Newsroom”? Ano taki, że ten serial idealnie obrazuje kolejny argument, dla którego nienawidzę horrorów: po co mam z własnej, nieprzymuszonej woli sięgać po coś, czego jedynym celem jest wywołanie we mnie strachu, skoro świat, w którym żyjemy, jest wystarczająco przerażający? Nie jestem nieustraszona, nie jestem osobą bez strachu. Wiele rzeczy przeraża mnie do tego stopnia, że oblewam się zimnym potem i zamieram jak sparaliżowana. Ale to nie są łapiące mnie za kostkę duchy czy dobijające się przez okno umarlaki z tępym wyrazem na gębie, którym odpadają gnijące kończyny. Przeraża mnie, że w ludzkiej historii trudno o choćby chwilę, w której nie byłoby jakiegokolwiek konfliktu w dowolnym miejscu na świecie. Przeraża mnie, że ukrywa się istnienie leków mogących ocalić tysiące, setki tysięcy nawet, ponieważ działałoby to na niekorzyść koncernów farmaceutycznych. Przeraża mnie, że są na świecie miejsca, w których zwyczajnie bycie sobą – kobietą z poglądami czy homoseksualistą, to już osobna sprawa, kim – jest powodem do agresji, do przemocy, do braku sprawiedliwości i niesłusznych kar, w dodatku często w miejscach, które wcale nie przychodzą nam do głowy jako przykłady w pierwszej kolejności. I jeszcze wiele innych rzeczy mnie przeraża. A „The Newsroom” genialnie pokazuje, że nie trzeba oglądać na szklanym ekranie żadnych wybryków natury – wystarczy włączyć wiadomości, w dowolnym formacie.
Jednocześnie, żeby nie było, chociaż ta okropna strona naszego świata zdecydowanie makes better news, jak by to powiedzieli nasi anglojęzyczni bracia, jest w tym serialu tyle pozytywnej energii, która to zrównoważa, że nieważne, czy wstrzymuję oddech czy płaczę, nieważne, jak się odcinek skończy, ja i tak kończę oglądać z uśmiechem na twarzy, przepełniona właśnie pozytywnymi uczuciami oraz energią. Czasem przychodzi to nawet w formie wiadomości relacjonowanych przez bohaterów serialu – ale o wiele częściej pojawia się za kulisami, dosłownie i w przenośni. Bo jak tu nie chcieć działać, kiedy w serialowym studiu nie ma spokojnych chwil, kiedy cały czas tam buzuje energią i gotowością do działania, wszyscy mają świat na wyciągnięcie dłoni, przyglądają mu się ze wszystkich stron, poszukują jego sekretów, po czym wyciągają je na światło dzienne w postaci wieczornych wiadomości? Jak tu nie czuć pozytywnej energii, kiedy całej ekipie uda się znaleźć wiarygodne źródło, by pokazać ogromnej masie szarych obywateli, że karmiono ich kłamstwami, przekazać im kawałek prawdy lub, o wiele częściej, zmusić ich do zobaczenia drugiej strony, którą się tak często ignoruje? I, przede wszystkim, jak tu nie kibicować im wszystkim, całej ekipie, bez względu na jakiekolwiek osobiste sympatie (bo jasne, że każdy widz ma faworytów), skoro nie ma tam postaci sztucznej czy nierealistycznej, skoro wszyscy są ludźmi z krwi i kości, ale ta ich ludzkość, ze wszystkimi wadami w komplecie, czyni ich bliższymi nam?
Powiem Wam też o pewnym ciekawym teście dotyczącym wszelkich utworów fikcyjnych, o którym się dowiedziałam całkiem niedawno, a który również pokazuje, jak świetny jest „The Newsroom”. Chodzi tu o tak zwany Bechdel Test, od nazwiska Amerykanki, Alison Bechdel, która rysowała komiksy. Test opiera się na trzech prostych kryteriach:
1. Utwór musi posiadać przynajmniej dwie kobiety,
2. które rozmawiają ze sobą
3. o czymś jeszcze poza mężczyzną.
Proste? A teraz zastanówcie się sami, ile wymienicie filmów/seriali (bo książek z pewnością wiele), który spełniłby te trzy proste kryteria. Co gorsza, większość z filmów/seriali, które są o kobietach lub nawet dla kobiet kompletnie ten test oblewa! Sama muszę się troszkę wysilić, aby przypomnieć sobie o filmach, które na pewno by ten test zdały. „Zaplątani”, „Merida Waleczna”, „Wyznania gejszy”, „Mgły Avalonu”, „Whip It”… i na teraz się wyczerpałam.
Tak, „The Newsroom” nie tylko zdaje Bechdel Test, ale też zdaje śpiewająco! Postaci kobiece równoważą ilością męskie: Mackenzie w opozycji do Willa, Sloan w opozycji do Dona, Maggie przeciwko Jimowi, Leona przeciwko Charliemu, Kendra w zestawieniu z Nealem… Jasne, nie ma unikania rozmów o facetach czy związkach ogólnie, ale takie przypadki można w serialu bardzo szybko wyliczyć. Przez większość czasu rozmowy między kobietami toczą się na naprawdę poważne tematy, od konkretnych wydarzeń w kraju i na świecie, aż po dyskusje dotyczące profesjonalizmu wiadomości, które tworzą. Moją idolką w tym względzie (i nie tylko) jest wspomniana już Sloan Sabbith, grana przez Olivię Munn, która posiada doktorat z ekonomii, własny program na temat spraw gospodarczych, kosmiczne pokłady energii oraz pasji zarówno do spraw związanych z ekonomią, jak i innych, a która przy okazji mówi płynnie po japońsku (aktorka zresztą też). Jasne, Mackenzie jako producent całego programu też jest świetna, stawia na swoim, wie, czego chce i oczekuje najlepszego, ale jednak Sloan ma w sobie to coś – chyba wewnętrznego nerda – co do mnie przemawia. Jednak kogokolwiek z żeńskich postaci z „The Newsroom” byśmy nie wzięli, nie moglibyśmy o żadnej powiedzieć, że jest głupia (co najwyżej w tym uczuciowym sensie). To inteligentne i zdeterminowane kobiety, właśnie takie, które chce się naśladować i których osobiście chciałabym widzieć w serialach (i filmach) więcej. Zwłaszcza, jeśli będą na dodatek stały po górnolotnie brzmiącej stronie dobra (tu odniesienie do Cersei Lannister, którą udusiłabym gołymi rękami, gdybym mogła, mimo że inteligencji jej nie odmówię).
A jeśli ktokolwiek wytrwał aż tutaj, do samego końca, w dodatku czuje się na siłach ze swoim angielskim, to nic nie „sprzeda” tego serialu lepiej, od fragmentu jego początkowej sceny, w której główny bohater odpowiada na pytanie pt. dlaczego Ameryka jest najlepszym krajem na świecie. Enjoy!


8 thoughts on “Luźne przemyślenia i zwierzenia związane z oraz wywołane serialem

  1. Jedyny serial wśród wymienionych przez Ciebie, który oglądam, to Gra o Tron. Dusić Cersei? Dlaczego?! Może być irytująca, ale to przecież interesująca postać, która też nie raz po dupie dostała! Choć nie wiem, czy w tym momencie nie patrzę na nią bardziej przez pryzmat dalszych wydarzeń z sagi. Czytałaś?

    ReplyDelete
    Replies
    1. Nie czytam Martina, jego styl (czy też raczej brak stylu) kompletnie mnie nie wciąga, a wręcz odrzuca, chociaż pomysłów mu nie odmówię. A poza tym czytając, za bardzo rzucają mi się w oczy jego ewidentne sympatie do konkretnych bohaterów, czego strasznie nie cierpię w powieściach, skoro autor już postanowił przedstawiać historię z kilku różnych punktów widzenia, to niech wyświadczy mi jeszcze tę przysługę i nie narzuca, kogo mam lubić/nie lubić czy do kogo mam odczuwać sympatię. A przy serialu łatwiej mi się wyłączyć i nawet notorycznie goszczące na ekranie seksy czy nie-zawsze-ciekawe-podejście-do-kobiet mnie nie ruszają (chwała Bogu, że w ostatnim sezonie seksy naprawdę były tylko tam, gdzie potrzebne). Serial to taka moja guilty pleasure, mogę się trochę odmóżdżyć, co bywa błogosławieństwem, zwłaszcza w trakcie semestru, odpoczywam przy tym mózgowo, bo nie muszę myśleć, podczas gdy przy książkach, nawet gdyby martinowy brak stylu mnie nie odrzucał, jednak się aż tak nie wyłączę.
      A Cersei nienawidzę, nie jestem w stanie odczuwać jakichkolwiek pozytywnych emocji w stosunku do tak jawnej, bezczelnej manipulatorki bez skrupułów. Owszem, Joff wielkim królem nie jest i nie będzie, ale Joff jest i głupi, i młody, więc jego egocentryczne czy brutalne napady przyjmuję bardziej jako "dziecko, Tobie faktycznie zabrakło ojca" (bo w końcu i Tyrion, i Tywin jakoś nie mają problemów, żeby go utemperować, więc gówniarz jest po prostu rozpuszczony jak dziadowski bicz, a na dodatek niewychowany). A Cersei jest inteligentna - i właśnie dlatego nie potrafię znieść jej manipulatorstwa ani odczuć do niej sympatii. Ona aż za dobrze wie, co robi i dlaczego to robi, trzyma się tego, że cel uświęca środki i to wszystko jest robione aż z za dużą premedytacją. I chociaż rozumiem jej motywy, nie przeczę, że mogła być kochającą matką, mimo wszystko udusiłabym ją z wielką chęcią. I nie jestem w stanie się przejąć, kiedy już dostaje po dupie (co i tak zdarza się zbyt rzadko albo zbyt mało jak na jej wybryki i mój gust), bo w pełni na to zasłużyła, wiedziała, co robiła, widziały gały, co brały, to niech teraz przyjmie konsekwencje bez jęczenia, jak to ją krzywdzą, bo i pierwszy mąż miał ją w dupie, i za-chwilę-chyba-przyszły będzie ją miał w dupie, najstarszy syn ma ją w dupie, pozostałe dzieci "sprzedane" w małżeństwa, a jeszcze jej ukochany bliźniak zaginął w akcji, po czym wrócił jako kaleka - serio? Mam się nad tym użalać czy jej współczuć, kiedy nie ma chwili, w której sama nie manipulowałaby kimś innym, nie ciągnęła za sznurki gdzieś indziej, wszystko to do własnych celów, idealnie zdając sobie sprawę z tego, co robi, a nierzadko nawet i nie dla jakiegoś celu, tylko ze złośliwości (bo tak odbieram jej relacje z Tyrionem)? Nie, jeśli miałabym postrzelić jedną i tylko jedną postać ze wszystkiuch dotąd w serialu przedstawionych, to mam gdzieś, że świat by mnie znienawidził za zaprzepaszczoną szansę pozbycia się Joffa, ja celuję w Cersei i miałabym wyłącznie nadzieję, że trafię tak, by umierała długo - albo nawet by "tylko" została kaleką.

      Delete
    2. O kurczę, a dla mnie Martin jest ewidentnym mistrzem. Choć nie wykluczam (a nawet jest to wysoce prawdopodobne), że czytałaś więcej książek ode mnie i masz porównanie.

      To on w ogóle darzy jakichś bohaterów sympatią? :D Giną jak muchy w tej książce. Kogo według Ciebie lubi ze swoich postaci? Przychodzi mi na myśl tylko Tyrion w sumie... Teraz przypomniałam sobie, że przecież z Aryi to takie "od zera do bohatera" oraz ewidentna faworyzacja i ja z kolei jej szczerze nienawidzę.

      Co do Cersei, jestem dla niej wyrozumiała, choć wcześniej też jej nienawidziłam. W dalszych tomach zrobiło mi się jej bardzo żal i teraz nieco inaczej na nią patrzę. Gdyby nie była taka jak jest, nie poradziłaby sobie w tamtych realiach. Blondyna już od dziecka była w cieniu Jaimiego. Nie mogła robić tego, co chciała (czyli tego co Jaimie), bo była dziewczynką i nie wszystko jej przystawało. W serialu też było pokazane , jak traktuje ją Tywin. Choć nie brakuje jej inteligencji i tak wciąż jest traktowana gorzej w swojej rodzinie przez sam fakt, że urodziła się kobietą. Kolejna rzecz, jaka spotyka ją nieco później, to sytuacja z Rheagarem i nie pamiętam, na ile zostało to pokazane w serialu (i czy w ogóle). Miała za niego wyjść i była w nim, najprościej mówiąc, zakochana. A co ją spotkało? Wydano ją za Roberta, który nie dość, że wciąż wspominał inną, to jeszcze gwałcił brutalnie Cersei po pijaku i nie dał jej ani trochę szczęścia. Potem odebrano jej dzieci, wszystkie i została zepchnięta przez młodą królową. Nie dziwi mnie ani to, że stała się taka, jaka się stała, bo wątpię, że inaczej udałoby się jej przetrwać. Na pewne czyny patrzę z przymrużeniem oka, bo wiem, co ją spotkało wcześniej i w pewien sposób znajduje wytłumaczenie.

      Po co pozbywać się Joffa? Jest skurczysynem, ale na dużą skalę nieszkodliwym.

      Delete
    3. Nie wiele, ale w oryginale. Wszystkie pochwały, jakie zdarzyło mi się o stylu Martina usłyszeć, zawsze odsyłam do prawowitego właściciela: Micha Jakuszewskiego, tłumacza. Mnie styl Martina zwyczajnie nudzi i choćby nie wiem jak się starał przy historii, to za cholerę mnie nie bierze. Rowling, dla porównania, też wielkiego stylu nie ma, ale jednak jest tam coś, są drobiazgi, które trudno konkretnie wskazać i nazwać, ale co sprawia, że chociaż nie powala geniuszem, to czyta się z przyjemnością, a w najgorszym razem bez bólu czy nudy stylem.

      Mnie akurat denerwuje pewne faworyzowanie Jona. Może mam przekłamany obraz tego, przez co u Martina przebrnęłam, ale co i rusz rozdziały były albo z punktu widzenia Jona (którego również nie znoszę, irytuje mnie ten dzieciak i już), albo Daenerys (która akurat mi nie przeszkadza, ale fanką nie jestem). Z tego co się dowiedziałam z różnych wywiadów z ekipą HBO, to w serialu bardziej rozwinęli np. wątek Robba i go pokazali, zamiast streścić gdzieś tam, co miało miejsce w książkach. I to mi się podoba, bo chociaż Robb też jest mi dość obojętny, to jednak jego historia coś do wydarzeń wnosi i warto ją pokazać, zamiast streszczać (zamiast tego skupiając się np. na wspomnianym wyżej faworycie-Jonie, który przez większość czasu pisanego, i ekranowego zresztą też, szwęda się i w sumie służy tam tylko po to, by pokazać wątek White Walkers [nie wiem, jak ich nazwano w tłumaczeniu] nieco bliżej, a co równie dobrze mógłby zrobić ktokolwiek z Czarnej Straży).

      A powyższe nadal mnie nie przekonuje do współczucia Cersei ani jakichkolwiek innych pozytywniejszych emocji względem niej. Nie ona jedna została tak pokrzywdzona przez życie, niejednym oberwało się gorzej, a ani nie jęczą, ani nie przeobrażają się w wyrachowane, pozbawione skrupułów manipulatorki. Wiele kobiet, które były marginalizowane przez rodziców, znajdują lepsze ujście dla swoich talentów, poszukują aprobaty w dorosłym życiu w lepszy sposób niż "tatku, a Tyrion jest kurduplem i nie ma żony, załatw mu jakąś, najlepiej Sansę, to oboje będą mieli uprzykrzone życie". Wiele kobiet miało nieprzyjemność zostać ofiarami gwałtu, jednorazowego lub w małżeństwach, nie tylko w książkach (w wielu krajach europejskich dopiero niedawno zmieniono prawo, by można było oskarżyć o gwałt męża - wcześniej było to po prostu "spełnianiem małżeńskich obowiązków" i "co się dzieje w domu, zostaje w domu"), ale nie wszystkie z tych kobiet kończą jak Cersei ani nawet nie kończą jak morderczynie, mimo że też się zdarza. Większość znajduje w życiu coś, co daje im siłę przejść przez to, po czym się wyprostować i nie pozwolić, by przeszłość uczyniła z nich złe osoby. A że takie kobiety są w większości, pomimo że to o mniejszościach się mówi (czy w mediach, bo w końcu kobieta, która zamordowała/wykastrowała męża/byłego męża, bo ją gwałcił, to lepsza sensacja, czy "plotkarsko", "bo ta spod 3A się tak popisuje, bo mamusi nie było, żeby wyrównała brak zainteresowania ze strony tatusia"), to nie jestem w stanie odczuwać choćby cienia sympatii w stosunku do Cersei. Zwłaszcza że, jak już ustaliłyśmy, nie jest głupią blondynką, tylko inteligentną kobietą, więc nie robi tego, bo nie umie inaczej czy że nie wie, że coś innego byłoby rozwiązaniem o mniej złej/złośliwej naturze, tylko robi to z premedytacją. I chociaż mogę rozumieć, skąd się takie zachowanie u niej bierze, absolutnie nie zamierzam przyjmować przeszłości jako usprawiedliwienia. Z tych czy innych powodów Cersei jest najzwyczajniejszą w świecie złą, wyrachowaną suką, a ja nie jestem typem, który by takie tolerował, że o lubieniu nie wspomnę, bez względu na to, czy wydanie jest rzeczywiste czy fikcyjne.

      Joff jest nieszkodliwy, dopóki ktoś go chociaż czasem utemperuje. Bo według mnie to głównie dzięki temu nie próbuje fikać na większą skalę, tylko pozostaje na krzywdzeniu jednostek. Co nie zmienia faktu, że na króla nadaje się jak osioł do wyścigów chartów i chociażby z tego powodu, dla górnolotnie brzmiącego "dobra królestwa", wypadałoby się go pozbyć.

      Delete
    4. Co do Cersei, to myślę, że nie ma co się więcej rozpisywać, bo mamy odmienne zdanie :).
      Jona akurat lubię. Nie wiem tylko, czy zgodzę się z tym, że rozszerzyli wątek Robba, bo oni go przede wszystkim bardzo pozmieniali. W książce jego żoną była dziewczyna dobrze urodzona i nie została zabita na Krwawych Godach. Choć może faktycznie pokazali bliżej relacje Robb - żona Robba niż to było w sadze.

      Miałam na myśli, że jak ktoś jest nieszkodliwy, to po co się go pozbywać, jeśli można się spodziewać, że w końcu sam padnie przez swój brak sprytu czy przebiegłości :)

      Delete
    5. Jak mówię, Martina nie czytam, opieram się wyłącznie na wywiadach z ekipą HBO. Niemniej jednak dobrze, że to pokazali, bo trochę głupio by Krwawe Gody wyglądały, gdyby Robba pokazali do ich czasu góra trzy razy, aby pozostać wierniejszymi książce.
      Mnie Jon denerwuje, bo czasem aż za bardzo rozumiem, czemu wszyscy mu ciągle mówią, że gówno wie. A mina aktora, jakkolwiek sympatycznego, jeszcze to potwierdza.
      Osobiście cierpię na syndrom lubienia postaci drugoplanowych, niekiedy nawet bardzo drugoplanowych. To znaczy, jasne, Tyrion jest zabawny, ale moja sympatia do niego nie jest tyle "o, bo to mój ulubiony bohater", co raczej "hmm, bez niego serial byłby ciut mniej wciągający". Ja np. strasznie lubię Brienne z Tarth, jest cudowna, godna podziwu i gdyby nie ona, to Jamiego Lannistera też bym chciała zabić (ale tu już bardziej za jego wydmuchane ego). Babcia Tyrell jest zdecydowanie w moim guście, lubię postaci starszych osób, które nie boją się mówić, co myślą. Mam wiele sympatii do Varysa, bo chociaż też knuje i zdarza mu się manipulować, nie robi tego ani z chęci zemsty, ani uprzykrzenia komukolwiek życia, ani z żadnych czysto własnych pobudek. I Sam Tarly do mnie przemawia, bo łatwo mi się i przejąć, i utożsamić z takim zakopanym pod stosem książek chłopcem, którego wszyscy inni gnębią, dopóki nie znalazł sobie silniejszego kolegi. Cała reszta postaci albo nie zalicza się nawet do lubianych, albo, jak Tyrion, niby jakąś tam sympatię wzbudza, ale bardziej dlatego, że to urozmaica historię. Jedynymi wyjątkami od powyższego sąTywin Lannister - którego chciałabym nie znosić, a nie potrafię, bo raz że jego relacje z Aryą w drugim sezonie były naprawdę ciekawe i przyjemnie się je oglądało, a dwa, no, Charles Dance jest zwyczajnie zbyt dobrym aktorem, żeby go tak kompletnie nie doceniać - i Hodor, bo do maskotek zawsze się podchodzi z większym dystansem.

      No, trzeba mieć nadzieję, że Joff zdąży sam paść, zanim narobi zbyt wielu szkód, prawda? ;)

      Delete
    6. Twoje sympatie podzielam. Szczególnie jeśli chodzi o Olennę Tyrell - według mnie świetnie oddali ją w serialu!
      Dodałabym jeszcze Littlefingera. Co prawda trochę z niego szmaciarz, ale też nie bardzo mogę teraz tłumaczyć mojej sympatii, żeby nie spoilować. No i Sansa. To takie trochę na przekór, bo wszyscy hejtują ją, jak mogą. Tu znowu ujawnia się moje współczucie, że też nieźle oberwała, ale w końcu ogarnia się. Choć nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w serialu robią z nią głupiutką bardziej, niż pamiętam to z książki. Od dziecka wierzyła w świat dam i książąt z bajki, a potem brutalnie oderwano ją od rzeczywistości i zabrano wszystkich bliskich.
      Tyle jest tych postaci, że siedzę i zastanawiam się, za kim jeszcze przepadam. I chyba na razie tyle :D.

      Delete
    7. Little Finger mnie zazwyczaj irytuje, o, patrzcie, byłem nikim, teraz się dorobiłem i szanujcie mnie, podczas gdy zapracował tylko na pieniądze, a na szacunek już nie bardzo. A Sansa... Hm, czasem, choć rzadko, mi jej odrobinę szkoda, bo w sumie sama nie zrobiła nic, aby zasłużyć sobie na taki los, ale miewała momenty, szczególnie w pierwszym sezonie/tomie, że fejspalm to za mało, jak przy dziewiętnastowiecznych panienkach, które tak się przejmowały tym, co wypada, że używanie mózgu byłoby skandalem.
      Fakt, Martin nawalił postaci jak głupi. A potem pytał własnych fanów, o co chodzi, bo zapomniał. :P

      Delete

Obserwatorzy

Szablon: LifeThemes. Obrazek: DeviantArt (autor niezapisany). Powered by Blogger.