I to całkiem
dosłownie. Chyba tylko cud (albo Czalendź 1 metr) powstrzymuje mnie przed
wyrwaniem sobie z głowy wszystkich włosów – bo jakoś nigdy nie ciągnęło mnie do
obgryzania paznokci, a teraz, kiedy jestem w trakcie prostowania zębów, nie
jestem fizycznie w stanie czegokolwiek ugryźć ani nawet czegokolwiek porządnie
w zęby chwycić.
Wpierw miało
być, że się dowiem, co w końcu z tą Japonią, w czerwcu. No ale czerwiec, jak
widać, się kończy, a tu nadal zero wieści. Parę dni (ekhm, nocy) temu, kiedy
stres i niepewność sprawiły, że koniecznie musiałam sprawdzić jeszcze raz,
dowiedziałam się, że to wcale nie miał być czerwiec, tylko lipiec. Nosz kurwa!
Nie dość, że cały miesiąc się niepotrzebnie denerwowałam, to: a) nadal nie ma
żadnej konkretnej daty, tylko miesiąc (szczęście, że chociaż tego roku); b) z
czego wynika potencjalny kolejny miesiąc wypełniony stresem i niepewnością; i
c) oficjalnie będę ostatnią osobą z mojego roku, która się dowie, co w końcu
robi (wszyscy inni z bodajże jednym wyjątkiem, którego nawet nie jestem pewna,
już podostawali odpowiedzi i od uniwerków, i w sprawie stypendiów).
Jeśli mam być
szczera, to czasami tak się tym wszystkim przejmuję i niepokoję, że aż mam
ochotę płakać. Póki co jeszcze do tego nie doszło, zawsze w porę rozpraszam
czymś swoją uwagę, ale powoli i to przestaje działać: Oblivion, w którego teraz
gram, wciąga mnie ciut mniej, na oglądaniu czegokolwiek nie mogę się skupić, a
najbardziej wciągające książki/opowiadania za szybko się kończą.
Cóż, chyba
jedyna dobra rzecz, jaka z tego wyszła, to że wzięłam zadek w troki i
postanowiłam aktywnie pilnować, aby
moja znajomość japońskiego nie spadła przez wakacje do zera, jak to zazwyczaj
bywa. Normalnie w trakcie ferii unikam czegokolwiek, co ma jakikolwiek związek
z Japonią, bo zwyczajnie muszę odsapnąć psychicznie po intensywnej dawce, jaką
dostaję w Oksfordzie, ale teraz i semestr był jakiś taki luźniejszy, i, jeśli w
końcu do tej Kanazawy pojadę, nie chciałabym wylądować w zbyt niskiej grupie
językowej. Więc wgrałam na telefon Anki i póki co sumiennie odrabiam moje 20
kanji dziennie. A na dodatek zdjęłam z półki zakupione dwa lata temu mangi
(pierwszy tom „Dragon Balla” oraz pierwszy tom „Jina”) i czytam przynajmniej
rozdział dziennie – na razie tylko „Dragon Balla”, ale już tyle wystarcza, żeby
dodać mi trochę wiary w siebie, bo naprawdę rzadko trafia się coś, czego
faktycznie w ogóle bym nie rozumiała. Pewnie z „Jinem” nie pójdzie tak łatwo,
bo w końcu manga dla młodszych chłopców, a manga dla starszych odbiorców, w
dodatku o lekarzu, pewnie aż taka prosta nie będzie, ale kontakt z językiem
trzeba mieć.
Najgorzej
będzie, jak mi się skończą rozpraszacze albo jak obecne kompletnie przestaną
działać. Wtedy tylko siły wyższe będą wiedziały, co nastąpi – osobiście stawiam
na absolutne szaleństwo, takie że bez wciśnięcia mnie w kaftan bezpieczeństwa
nikt nie da rady niczego zdziałać. Póki co jednak, bądźmy dobrej myśli, że
Kanazawa i japońskie Ministerstwo Edukacji odezwą się w tym lipcu jak
najszybciej (i żeby dali mi to stypendium, mwahaha), bo, niestety, im więcej
czasu mija, tym bardziej się na ten wyjazd nastawiam i wiem, że jeśli miałoby
nie wyjść, to byłabym szczerze załamana.
No patrzcie, a
jeszcze rok temu o tej samej porze wcale nie chciałam tam jechać…
A tutaj pojedziesz i będziesz się cieszyć. Nie stresuj się, bo w niczym Ci to nie pomoże, a jak się zaczniesz denerwować idź pobiegać, pomaga :P Ale pilnowanie sobie języka... chyba trzeba opanować lenistwo i przynajmniej coś czytać właśnie. Nic to, ja trzymam kciuki, Mamo, że będzie i wyjazd, i stypendium, o!
ReplyDelete