Okej, nerdem to
ja jestem przez zdecydowaną większość przytomnego czasu (nie wiem, czy we śnie
też aktywnie nerduję, bo sny rzadko pamiętam, a jak już, to są to naprawdę
pokręcone dziwactwa), ale ostatnio jakby obudził się we mnie trochę bardziej,
jakby wyszedł ze swojej norki i stwierdził, że nie chce tylko być, ale chce też
robić. Do tej pory trochę się zasiedział przy książkach i filmach, ale teraz mu
mało.
I tak sobie
siedzę, słuchając w kółko motywu przewodniego z „Morrowind”, wertuję eBaya w
poszukiwaniu taniego zestawu startowego D&D (nowy lub używany, wszystko
jedno, nawet brak kostek mi nie przeszkadza, to łatwo dokupić osobno),
sprawdzam, czy gdzieś niedaleko jakieś sklepy czy inne miejsca oferują mniej
lub bardziej regularne wieczory, kiedy można przyjść i w D&D pograć,
myślami to już jestem w domu i kombinuję, jak by tu szybko wbić się kilka leżeli
wyżej w „Oblivionie”, aby w wakacje zdążyć i skończyć „Obliviona”, i
przynajmniej zacząć (chociaż najlepiej także skończyć) „Morrowind”, chociaż
przyznaję, że jednocześnie trochę mi tęskno do „Skyrima”, którego wielbię… A
kiedy nie skupiam się na grach, to dochodzę do wniosku, że tworzenie epickich
strojów do cosplaya byłoby o niebo łatwiejsze, gdybym umiała szyć, co i tak
widnieje na mojej liście rzeczy do zrobienia (szycie się przydaje zawsze, czy
to do kostiumów, czy to jak sklepy zawodzą, czy to jak w ukochanej bluzce puści
szew czy cuś). Na dodatek wreszcie znalazłam sobie kolegę, który wie coś o komiksach
(bo i czyta, i pracował kiedyś w sklepie z komiksami), a na dodatek już mnie
dobrze wprowadził w mojego ukochanego Batmana (okej, Luke Skywalker może i był
moją pierwszą miłością w życiu, ale szmaciany Batman był moim dzieckiem,
spytajcie moich rodziców ;D), więc mam już pierwsze tropy, wiem, czym podążać,
a jak zabłądzę, to wiem, kogo pytać o dalsze wskazówki. Wszystko to w trakcie
intensywnego trzepania „Doctora Who”, za którego wreszcie się wzięłam, po
dobrych kilku latach mówienia sobie, że muszę przynajmniej spróbować – w jakieś
dwa tygodnie przerobiłam cztery pierwsze sezony, ale potem albo się zmęczyłam,
albo nauka mnie dogoniła, bo minęły kolejne dwa tygodnie, a ja dopiero co
dobijam do końca szóstego.
Taaak, mój nerd
zdecydowanie chce wyjść trochę bardziej na światło dzienne. Metaforycznie, of
kors, chociaż nie opalam się z różnych powodów, nie tylko dlatego że nerdom
bardziej do twarzy z bladością. :P Semestr się skończy dokładnie za tydzień, mnie
dodatkowo złapał łut szczęścia i skończyły mi się wszystkie zajęcia poza
jednymi, więc łuhu, laba i szaleństwo, to mogę spędzić trochę z tego wolnego
czasu nie tylko na oglądaniu dalszych przygód Doktora, ale też na kminieniu,
jak by tu sobie zorganizować nerdowskie rozrywki w te wakacje.
To znaczy, mam
nadzieję, że jakieś się zorganizować uda, bo też jednocześnie myślę o
znalezieniu jakiejś pracy na lato (tu wyobraźcie sobie śmiech mojej Mamy i „tylko
trochę” kpiące „znowu?” -.-). Nawet jeśli do Japonii nie pojadę, co mam
nadzieję jednak nie nastąpi, pieniądze łatwiej odchodzą, niż przychodzą, o czym
trochę boleśnie przekonałam się w zeszłe lato. Problem jest jedynie taki, że w
okolicy albo poszukują ludzi z odpowiednimi kwalifikacjami, głównie
informatycznymi, których nie mam, albo do zawodów, do których się nie nadaję
(głównie marketing – a z moimi anty-zdolnościami społecznymi, ogólną niechęcią
do ludzi oraz tym, że nie lubię się innym narzucać ani zmuszać ich do kupowania
czegoś, czego pewnie nie potrzebują, to raczej nie widzę się na tym polu), albo
wymagają doświadczenia (stare, ale jare, jak widać). Moją nadzieją są lokalna
prasa oraz ogłoszenia, które nie dotarły na duże strony, jak te rządowe czy
typu Gumtree. Jeśli to zawiedzie… Cóż, nie wiem, co zrobię. I tak nie planuję
żadnych wyjazdów poza krótkim do Oksfordu (aby się wyprowadzić z chałupy) i
krótkim na wesele do Polszy, ale nawet bez wyjazdów łatwiej pieniądze wydawać,
niż zarabiać: a to wycieczka do kina (czemu, ach!, czemu właśnie w to lato do
kina wchodzi tyle filmów, które absolutnie muszę obejrzeć?!), a to wypad gdzieś
tam (niedaleko mnie jest co miesiąc najlepsze szoł burleski, jakie dotąd miałam
okazję zobaczyć, z tym że koszt biletu, potem drink lub dwa oraz koszty dojazdu
się kumulują), a to jakaś inna pierdoła czy też „pierdoła”. No i dopóki się nie
wyprowadzę, to czynsz za chałupę w Oksfordzie nadal będzie szedł, a pod koniec
tego całego bajzlu trza będzie wyrównać wszystkie rachunki, więc kolejny powód,
by szukać jakiejś pracy, choćby i w głupim Tesco, ale coby się nie musieć
martwić, jak to będzie, ani nie musieć od rodziców na wszystko żebrać.
Cóż, drogi
obudzony nerdzie, lepiej trzymaj kciuki, żeby gdzieś w Bradford lub okolicach
znalazła się jaka robota, to wtedy masz większe szanse, że sobie ponerdzisz. A
jak się nie znajdzie… Hmm, na grach komputerowych i w kieszeni rodziców też
jakoś pożyjesz, co nie?