Wreszcie przyszło co do
czego: spotkanie informacyjne a propos opcjonalnego roku w Japonii (przyszły
rok), tego, co jest dla nas dostępne a co nie, się odbyło. Teraz trzeba tylko
planować.
Pf, tylko. Aż!
Jak tak patrzę na tę
całą kartkę, na której znajdują się wszystkie opcje dostępne dzięki Oksfordowi,
to sama nie wiem, co myśleć. Żaden ze staży mnie kompletnie nie interesuje, a i
czuję, że gdybym się któregokolwiek podjęła, to tylko żyłabym w stresie i że
brakowałoby mi czasu na robienie tego, na co naprawdę mam ochotę tj. riserczu
do licencjatu. Więc zostają uniwerki.
Uniwerki… Ech, i tu
zaczynają się schody. Może wyłożę to w punktach, a nuż i mnie się trochę
rozjaśni w głowie.
1. Opcji jest w sumie sześć. W kolejności wypisanej na
kartce: Keio, Kyoto, Kanazawa, Osaka Daigaku, Ochanomizu i Hiroshima.
2. Z tych sześciu tylko trzy (Keio, Kyoto i Osaka)
dostępne są dla wszystkich.
3. Pozostałe trzy mają umowy z konkretnymi college’ami
w Oksfordzie: Hiroshima jest opcją na wyłączność dla ludzi z Wadham, Ochanomizu
tylko dla dziewczyn z Queens, a Kanazawa – wyłącznie dla osób z Pembroke’a (to
ja).
NB: wiem, że te nazwy college’ów
pewnie niewiele Wam mówią. Za dużo by w tym poście tłumaczyć, więc odsyłam na
stronę (w języku angielskim).
4. Co za tym idzie: przykładowo, osoby z Pembroke’a
mają prawo do tego jednego miejsca oferowanego przez Kanazawę. Jeśli powiem, że
je biorę, nikt inny nie stanie mi na drodze i nikt nie będzie go mógł nawet
tknąć.
5. Jeśli się dobrze orientuję, jeśli nikt z powiązanego
z nimi college’u nie zechce miejsca na uniwersytetach Kanazawa, Hiroshima i/lub
Ochanomizu, ktoś inny może się starać o to miejsce. Ale! Uniwerek ten ma prawo
odmówić miejsca na samej podstawie tego, że ów aplikant nie jest z powiązanego
z nimi college’u, to raz. A dwa, jeśli jednak zgodzi się przyjąć kogoś spoza
powiązanego college’u, preferencje mogą być (i pewnie będą) przydzielane według
wyników z zeszłorocznych egzaminów.
6. Podobnie jest z miejscami „otwartymi” – wynik zeszłorocznych
egzaminów dyktuje pierwszeństwo wyboru.
Okej, więc jaki ja mam
problem? Przede wszystkim taki, że Kanazawa, jakkolwiek śliczna (widziałam
zdjęcia) i na pewno jako miejsce by mi się spodobała, może nawet czułabym się
tam dobrze, jest zadupiem. Dużym zadupiem, ale nadal. A mnie, ze względu na
naturę licencjatu (tatuaże), którego chciałabym się podjąć, potrzebne jest wielkie
wręcz miasto. Przekładając to na polskie warunki, potrzebna mi jest
przynajmniej Gdynia, a nie Kielce. Oczywiście, populacja Kanazawy jest nieco
większa od populacji Gdyni (Gdynia, jak widzę, ma ok. 457 tyś, a Kanazawa – 467
tyś), ale w Japonii jest więcej ludzi i gdyby porównać Tokyo (ponad 13 mln) do
Warszawy (1.7 mln), to rozumiecie chyba, o co mi chodzi.
Ech, zboczyłam chyba z
tematu. Tak czy inaczej, potrzebne jest mi miasto. Im większe, tym lepsze.
Najbliższe Kanazawy miasto to chyba Nagoya – ok. 240km samochodem. Później jest
Kyoto, ok. 300km, Osaka, ok. 350km i Tokyo – prawie 500km. Przy czym
transportem publicznym, z którego raczej bym korzystała, podobne podróże nie
zawsze są wygodne (Google uparcie twierdzi, że aby dojechać pociągiem do Tokyo,
koniecznie muszę jechać przez Kyoto, czyli się cofnąć, żeby pójść naprzód, debilne) i
nie zawsze są tanie.
A z tym, z kolei, wiąże
się bardzo duży problem numer dwa, wszystkim nam pewnie znany: pieniądze.
Stypendium, które mi przysługuje przy dowolnym z miejsc na uniwersytecie, obejmuje
tylko lot oraz koszty utrzymania się (kartka używa jakże jasnego słowa „living”,
więc nie wiem, czy chodzi tylko o koszt pokoju w akademiku, czy obejmuje to
również jakieś kieszonkowe na jedzenie); może jeszcze się okazać, że dostanę
coś na podręczniki, ale lepiej na to nie liczyć, niż liczyć i się rozczarować.
Ale wszystko inne, włącznie z ewentualnymi podróżami, nawet jeśli nie byłyby
one turystyczne a naukowe, muszę opłacić sama. Pan Doktor z ogromnym uśmiechem
oznajmił nam na samym początku spotkania, że Oksford nie ma żadnych pieniędzy,
aby nam dać. Więc albo sobie zaoszczędzę (jakoś), albo wynajdę inne źródło
dofinansowania (sponsor, inne stypendia, bogaci krewni, chociaż takich chyba
nie mam). Gdyby udało mi się zdobyć miejsce w jakimś dużym mieście, koszta
podróży pewnie byłyby mniejsze, bo wystarczyło wsiąść w jakiś autobus lub
metro, zamiast przedzierać się przez pół kraju, no ale Pembroke postarał się za
mnie o umowę z właśnie Kanazawą, zamiast czymś innym.
Ech, nie ukrywam,
patrząc na tę kartkę, moje preferencje, w malejącej kolejności, to Osaka,
Hiroshima i Kanazawa. Pozostałe mnie nie interesują, a i nie sądzę, abym miała
wystarczająco dobre wyniki z egzaminów, by w ogóle wzięto mnie pod uwagę przy
Keio czy Kyoto, więc niech inni się o to biją. Problem z Osaką jest taki, że
też mogą stwierdzić, że wyniki za kiepskie i nie mam co liczyć. Na dodatek jako
jedyny uniwerek z tej listy mają zwyczaj rozmawiać z kandydatami telefonicznie
zanim podejmą decyzję, więc gdybym do tej rozmowy doszła, chyba padłabym z
nerwów. Ja nie cierpię rozmawiać przez telefon po polsku ani po angielsku, co
dopiero w języku, który ledwo jako-tako ogarniam! @.@! A Hiroshima? Cóż, w
Wadham jest tylko jedna osoba, która na dodatek jest moją współlokatorką –
nazwę ją Kudłata (bo wszyscy ją poznają po włosach, takie są ślicznie kręcone i
lekko napuszone). Wiem, że Kudłata do Japonii jechać raczej nie chce, z przyczyn
różnych. Więc są jakieś tam drobne szanse, że jej miejsce zostałoby otwarte dla
innych. Może inni woleliby te giganty, jak Tokyo, Kyoto czy Osaka? Albo na tle
osób chętnych na Hiroshimę, moje wyniki z egzaminów wypadłyby najlepiej i
miałabym szansę? No ale tego nie wiem. Mogę spróbować i zobaczyć, co z tego
wyjdzie, ale, znowu, lepiej się nie nastawiać na nic, bo wtedy odmowa boli
bardziej. Więc w takim wypadku zostałabym z Kanazawą, taki Plan B (czy nawet
Plan C). I tu muszę się bardzo, ale to bardzo poważnie zastanowić nad dwoma
sprawami:
a) Co chciałabym bardziej: siedzieć przez rok w Japonii
i zrobić upragniony licencjat czy zostać w Oksfordzie i szybciej skończyć
studia, zmieniając wtedy temat pracy licencjackiej?
b) Na co mnie, realistycznie, bardziej stać?
W pewnym sensie, kiedy
widziałam się dwa tygodnie temu z moim ortodontą, liczyłam, że mi powie „Sorry,
ale musisz być na miejscu, musisz przychodzić co te X czasu”. Wtedy nie byłoby
problemu: nie stać mnie na latanie przez pół globu w tę i nazad, nikt mi na to
pieniędzy też nie da, więc nie jadę, koniec problemu. Ale jako że nie będę mieć
aparatu per se tylko Invisalign
(takie jakby nasadki, które działają w ten sam sposób co klamra, ale można je
zdjąć i co 2 tygodnie trzeba je wymienić na nowy komplet), to ortodonta
powiedział, że może mi ich dać tyle na zapas, ile trzeba, jeśli mi nie
przeszkadza, że leczenie się w takim wypadku przeciągnie. A to byłby taki
wygodny czynnik podejmujący decyzję za mnie…
Nie wiem, absolutnie
nie wiem, czego chcę. Jakoś nie potrafię się zdecydować, cały ten wyjazd jest
dla mnie chyba zbyt emocjonalną sprawą, bo zmieniam zdanie w zależności od
humoru. Czasem czuję podekscytowanie, że mogłabym w Japonii zrobić naprawdę
ciekawe badania antropologiczne/socjologiczne, że mogłabym się dowiedzieć mnóstwa
ciekawych rzeczy na temat tatuaży, a potem wrócić do Oksfordu nie tylko z
ogromem materiałów, ale także z ładnie oszlifowanym japońskim. A czasem mam tak
serdecznie dość tego wszystkiego, japońskiego i studiów w ogóle, czasem czuję
się tym wszystkim tak zestresowana, że wolę szybciej skończyć studia, choćby i
z gorszym wynikiem, byleby już mieć ten stresujący etap życia za sobą. Ani razu
nie zdarzyło mi się pomyśleć o tym obiektywnie, tak jakby poza własnym ciałem,
bez emocji wpływających na mój wybór.
W takich chwilach
zazdroszczę osobom, które zaczęły kurs japońskiego na Oksfordzie po mnie.
Zmienili im program tak, że zamiast obowiązkowego semestru na pierwszym roku i
możliwości pojechania jeszcze raz na rok na czwartym, mają obowiązkowy drugi
rok (cały) spędzony w Japonii. Wiadomo, to też ma swoje minusy, ale w chwili
obecnej jego ogromnym plusem jest to, że żadne z nich nie musiało podejmować decyzji:
jechać czy nie jechać? Chcę czy nie chcę? Argh!
Nic to, trzeba się
zabrać za jakiś plan tego wszystkiego. Zrobić Plan A (Osaka), Plan B
(Hiroshima), Plan C (Kanazawa) i Plan D (Oksford), pomyśleć nad wszelakimi
aspektami za i przeciw i tak dalej. W poniedziałek umówiliśmy się z japonistami
z ostatniego roku na spotkanie, gdzie będziemy mogli ich wypytać o wszystko to,
czego Pan Doktor nie wiedział (a było tego dużo – przez całą godzinę
najczęściej powtarzającymi się słowami było „I don’t know”). Na pewno będzie to
choć trochę pomocne z praktycznego punktu widzenia, ale czy pomoże mi podjąć
decyzję? Nie wiem, oby.
Cóż, tej kartki z
preferencjami nie muszę oddawać aż do 26-tego (poniedziałek ósmego tygodnia,
tak dla ciekawych). No nic to, trzymajcie za mnie kciuki, żebym zdołała się zdecydować.
Nieważne na co – na cokolwiek. Byleby się zdecydować. I być tej decyzji choć
trochę pewną.
Ach, a piosenka może i
klimatycznie nie pasuje do postu, ale koniecznie ją odsłuchajcie, bo jest
piękna, to moja nowa muzyczna miłość. <3
EDIT (19-XI-12)
Chuj, jadę. Hiroshima jako numer 1 (jakkolwiek bym chciała, na Osakę nie mam szans, już inne osoby wyraziły zainteresowanie), a Kanazawa jako numer 2. I niech będzie, co ma być, o!
EDIT (19-XI-12)
Chuj, jadę. Hiroshima jako numer 1 (jakkolwiek bym chciała, na Osakę nie mam szans, już inne osoby wyraziły zainteresowanie), a Kanazawa jako numer 2. I niech będzie, co ma być, o!